Wyprawa rowerowa na Hel
Wyprawa rowerowa nad morze jest marzeniem niejednego śmiertelnika. Jego spełnienie nie jest wcale takie trudne. Wystarczy trochę chęci, treningu i około tygodnia wolnego. Mi się udało, przejechałem rowerem ok. 760km w 6 dni, a żeby było ciekawiej – nocleg na dziko…
Start: Mysłowice
Meta: Hel
Odległość: 760km
Czas: 6 dni
MAPA
Pobierz ślad trasy: GPX | KML | RAR
Przydał Ci się artykuł? Skorzystałeś z pliku GPX? Możesz za to podziękować stawiając mi kawę :)
blok reklamowyWSTĘP
Wyprawa rowerowa nad morze jest marzeniem niejednego śmiertelnika. Jego spełnienie nie jest wcale takie trudne. Wystarczy trochę chęci, treningu i około tygodnia wolnego. Mi się udało i przejechałem rowerem ok. 760km w 6 dni. Żeby było jeszcze bardziej ekstremalnie postanowiłem przespać kilka nocy na dziko pod namiotem. Ale zacznijmy od początku…
ORGANIZACJA
Po 4-dniowej wprawie rowerowej po Szlaku Green Velo w maju wymyśliłem, że pojadę teraz nad morze, ale gdzie dokładnie? Oczywiście na Hel! Wybór był dla mnie prosty, bo przecież miasto Hel jest początkiem Polski. Poza tym jest klimatyczne i ma dobre połączenie kolejowe z Katowicami.
Nad morze najlepiej jechać latem, więc zorganizowałem sobie tydzień wolnego w czerwcu, a start zaplanowałem w pierwszym dniu astronomicznego lata, czyli w poniedziałek 20. czerwca.
No to trzeba było jeszcze wyznaczyć trasę. Włączyłem Google Maps i rozpocząłem planowanie. Zaznaczyłem sobie miasta pośrednie, przez które na pewno chcę przejechać: Bełchatów, Łódź, Toruń, Gdańsk. Ogólny zarys jest, ale jeszcze w województwie kujawsko-pomorskim wprowadziłem sobie ślad GPS z Wiślanej Trasy Rowerowej, co nieco wydłużyło mi trasę, ale jest ciekawiej. Potem jeszcze kilka poprawek, które nadały jej końcowy kształt – wyszło 760km! Podzieliłem sobie to na 6 dni, bo wiadomo, że nawet Bóg siódmego dnia musiał odpocząć oraz wprowadziłem punkty noclegowe i zaznaczyłem ciekawe miejsca na trasie.
Po dojechaniu na Hel miał być odpoczynek z żoną, która miała do mnie dojechać, dlatego musiałem znaleźć miejsce noclegowe, które nam to umożliwi. Zarezerwowałem pokój w Villa Nova 34a, a właścicielka, kiedy dowiedziała się, że planuje przyjechać do Niej rowerem ze Śląska, poinformowała nawet Urząd Miasta Hel, który też się zainteresował i nieco nagłośnił temat.
Moja wyprawa rowerowa była zaplanowana tylko w jedną stronę. Z powrotem kupiłem bilet na pociąg TLK, który w nocy bezpośrednio jechał z Helu do Katowic i miał opcję przewozu rowerów. Tutaj trochę niepokoju się wkradło, bo nie udało mi się wykupić biletu na rower ani przez Internet, ani na dworcu w Katowicach. Komunikat, że wszystkie miejsca rowerowe zostały już zarezerwowane. Pani w kasie również powiedziała mi, że nie sprzeda mi biletu na rower, bo wolnych miejsc już nie ma. Musiałem liczyć na dobrą wolę konduktora.
Wszystko zaplanowane, przygotowane i przemyślane. Odliczam!
DZIEŃ 1: Rekord w deszczu… do brunatnej stolicy
168km, Mysłowice – Bełchatów
Wreszcie się doczekałem! Zarzuciłem dwie sakwy i worek na bagażnik, plecak z bukłakiem, sprzętem elektronicznym i notesem na plecy i o godzinie 7:30 wyjechałem z Mysłowic w moją wymarzoną podróż rowerem nad morze. Niestety trochę zdołowała mnie pogoda. Było bardzo brzydko, na niebie czarne chmury, z których raz mocniej, raz słabiej, ale ciągle padał deszcz. Miejscem docelowym pierwszego dnia wyprawy miał być Bełchatów, moje miasto rodzinne. Jak na kilkudniową wyprawę to był długi odcinek, liczył 168km, co miało być też moim rekordem na rowerze w jeden dzień.
Z Mysłowic pojechałem przez centrum Sosnowca na Będzin, mijając po drodze Pałac Schona, należący niegdyś do fabrykanckiej rodziny, a dziś mieści się tam muzeum. Następnie niedaleko Zamku w Będzinie wjechałem na oznaczoną kolorem czarnym ścieżkę rowerową, prowadzącą wzdłuż brzegu Przemszy do Pogorii w Dąbrowej Górniczej. Na asfaltowej dróżce, wzdłuż zachodniego brzegu zbiornika wodnego Pogoria IV, gdzie zawsze było mnóstwo rowerzystów, rolkarzy, biegaczy i spacerowiczów, w ten deszczowy poranek było pusto. Od Pogorii Rowerowym Szlakiem Zamkowym pojechałem mało ruchliwymi asfaltami, a potem polnymi drogami, wzdłuż których rosły czerwone maki, nadające trochę koloru temu szaremu dniu. W Siewierzu przerwa na drugie śniadanie pod zamkiem. Zamek w Siewierzu powstał w XIII wieku, natomiast w XV wieku zaczął pełnić rolę administracyjnej i politycznej siedziby Księstwa Siewierskiego, które miało własne wojsko, sejm, monetę oraz surowe sądy. Krążyło wtedy powiedzenie: „Kradnij, zabijaj, ale Siewierz omijaj”.
Temperatura 15°C i wzmagający się wiatr, zmusiły mnie do założenia kolejnej warstwy odzieży. Myślałem, że tego uniknę, ale niestety będzie więcej do suszenia. Jadę terenem wyżynnym mniej więcej na granicy Wyżyny Śląskiej i Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, było więc sporo podjazdów, a na zjazdach trzeba było bardzo uważać, bo asfalt śliski, a dwa samochody w rowie już widziałem. Jechałem przez Pińczyce i Koclin, a potem wjechałem na drogę 791, która doprowadziła mnie, głównie brukową ścieżką rowerową do Poraju. Przejechałem obok Zalewu Porajskiego, który jest zbiornikiem zaporowym na rzece Warcie i jest szóstym pod względem powierzchni, sztucznym zbiornikiem w województwie śląskim. Z Poraju pojechałem na Choroń, gdzie wjechałem do lasów, którymi dojechałem do Olsztyna. Lasy te bardzo piaszczyste i trudne do przejechania z sakwami, także trochę prowadzenia było. Przejeżdżając nieopodal Zamku, wspomniałem sobie wyprawę rowerową po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej z poprzedniego roku. W Olsztynie też zatrzymałem się na obiad i dłuższy odpoczynek. Była godzina 12:30 i miałem przejechane 80km.
O 13:00 pojechałem dalej, ale nie na Częstochowę, tylko małymi miasteczkami po jej wschodniej stronie: Kusięta i Małusy Małe. Dojechałem do Mstowa, gdzie na uwagę zasługuje zabytkowy, średniowieczny klasztor. Po kolejnych 10km dojechałem do następnego ciekawego miejsca – Pałac Nieznanice, pochodząca z XVI wieku posiadłość, która obecnie funkcjonuje jako hotel i restauracja.
Opuściłem województwo śląskie i wjechałem do łódzkiego. Tam za Szczepocicami wskoczyłem do lasu i przejechałem na drugą stronę drogi numer 1. Przez mniejsze i większe wioski dojechałem do najbogatszej gminy w Polsce – Kleszczów. Widać to! Wszędzie nowiutkie asfaltowe drogi i ścieżki rowerowe, a gmina finansuje też obozy zagraniczne dla dzieci, wycieczki dla seniorów, a także daje rabaty mieszkańcom na prąd, wodę i Internet.
Swoje bogactwo Gmina Kleszczów zawdzięcza podatkom z kopalni i elektrowni Bełchatów, przez które również przejeżdżam. Kopalnia Węgla Brunatnego w Bełchatowie jest największą w Europie, natomiast Elektrownia Bełchatów jest największą na świecie elektrownią węglową, wytwarzającą energię elektryczną z węgla brunatnego. Mój krajobraz został wypełniony przez olbrzymie maszyny transportujące tony węgla, a także duże kominy elektrowni. Do Bełchatowa dojechałem ścieżką rowerową, na której zatrzymałem się na chwilę przed schronem bojowym z 1939 roku. W Bełchatowie podjechałem jeszcze na myjkę ciśnieniową, żeby opłukać rower z całodniowego syfu.
Dotarłem do domu rodziców o 17:30. Tam miał być mój pierwszy nocleg podczas tej wyprawy i cieszę się, że był właśnie tam, bo w namiocie byłoby nieciekawie. Dzień był ciężki, pogoda fatalna i ja cały przemoczony! No ale zaraz… przecież przejechałem 168km i pobiłem swój dzienny rekord na rowerze! Doszło to do mnie, gdy już po ciepłej kąpieli i w suchych ubraniach siedziałem przy późnym obiedzie.
DZIEŃ 2: Z Łukaszem po Łodzi
124km, Bełchatów – Bociany
We wtorek wyjechałem o 8:00, niebo zasłonięte jeszcze chmurami, ale zapowiadali, że ma nie padać. Czuję się zadziwiająco dobrze po tak długim, wczorajszym dystansie. Będąc w Bełchatowie trzeba przejechać jeszcze obok obiektów sportowych, bo Bełchatów to nie tylko kopalnia i elektrownia, ale jeszcze piłkarski GKS i siatkarska SKRA. GKS jest niestety w dołku i spadł do II ligi, ale przez lata występował w Ekstraklasie, zdobywając wicemistrzostwo Polski w sezonie 2006/2007. SKRA Bełchatów to 8-krotny mistrz Polski, a także 3-krotny medalista Ligi Mistrzów. Minąłem stadion i halę, a dalej drogą 485 pomknąłem na Łódź. Żeby nie jechać cały czas ruchliwą drogą, w Dłutowie odbiłem w prawo i małymi dróżkami asfaltowymi, a potem super lasem ze ścieżkami biegowymi dojechałem do Pabianic, a dalej przez Ksawerów do Łodzi. Była godzina 10:00, więc zjadłem sobie jeszcze drugie śniadanie. Wreszcie wyszło słońce!
W Łodzi O 11:00 byłem umówiony z twórcą najpopularniejszego bloga o tematyce rowerowej w Polsce. Łukasz zgodził się przeprowadzić mnie przez Łódź i przy okazji pokazać kilka ciekawych miejsc. Od razu w oczy rzuciła się bardzo dobrze rozwinięta sieć dróg rowerowych, które były asfaltowe, dobrze oznakowane i z obniżanymi krawężnikami. O takich w Katowicach, póki co, możemy tylko pomarzyć. Wjechaliśmy na reprezentacyjną ul. Piotrkowską, która jest jedną z najdłuższych ulic handlowych w Europie. Mnóstwo restauracji, pubów i instytucji sprawia, że „Pietryna” tętni życiem. Następnie dojechaliśmy do EC1, czyli pierwszej łódzkiej elektrowni działającej od 1907 do 2001 roku. Zespół budynków poddano rewitalizacji , przekształcając je w centrum naukowo-kulturalne. Od 2008 roku ma siedzibę tutaj także wytwórnia filmowa Se-ma-for, która 2-krotnia została nagradzana Oscarem. Łódź to miasto bogatej industrialnej przeszłości. Odwiedziliśmy również Manufakturę, dawny kompleks fabryczny Izraela Poznańskiego, w którym obecnie mieści się centrum handlowe (największe w Europie Wschodniej pod względem powierzchni). Przebudowa dawnej fabryki została tak wykonana, aby częściowo zachować dawną atmosferę tego miejsca. Dominują tu zatem stare, pofabryczne budynki z czerwonej, nieotynkowanej cegły, które zostały jednak całkowicie przebudowane wewnątrz. Ścieżką rowerową pedałowaliśmy wzdłuż drogi 91 na Zgierz. Rowerowe eldorado się kończy i ruchliwą ulicą pojechaliśmy do zjazdu na drogę 702. Tam w podziękowaniu uścisnąłem dłoń Łukaszowi, który był fantastycznym przewodnikiem i towarzyszem podróży. Dalej pojechałem już sam w kierunku Kutna.
Na drodze 702 ruch samochodowy był duży, dlatego po 1,5km skręciłem w lewo i mniejszymi dróżkami asfaltowymi i czasami szutrowymi pojechałem przez Rosanów, Sokolniki-Las, Górę Św. Małgorzaty i Strzegocin. Tereny urokliwe, dużo pól, łąk, lasów, wąskie drogi z dobrym asfaltem i małym ruchem samochodowym. Po drodze mijam też kościół we wsi Góra Św. Małgorzaty, który stoi na wzgórzu, którą według legendy zaczęła usypywać, wędrująca po świecie Św. Małgorzata. Zrobiła to, żeby podziękować mieszkańcom za schronienie i rozwiać problem miejsca budowy kościoła.
Dojechałem do Kutna, gdzie minąłem największy w Europie młodzieżowy ośrodek do gry w baseball, założony przez mieszkającego tam Kubańczyka. Co roku odbywają się tu mistrzostwa Europy w różnych kategoriach wiekowych. W skład kompleksu wchodzą dwa w pełni oświetlone, mogące pomieścić po 2 tys. widzów stadiony, trzy boiska treningowe i internaty dla ponad 200 zawodników. Opuszczając Kutno wjechałem na drogę 60 i tam, tuż przed zjazdem na autostradę A1, znalazłem fajne miejsce na obiad. Był wtorek i wtedy grała nasza reprezentacja w piłkę nożną ostatni mecz w fazie grupowej na Mistrzostwach Europy. Podejmowaliśmy Ukrainę, a awans mieliśmy już prawie pewny. Chciałem obejrzeć ten mecz, ale niestety w przydrożnej restauracji go nie puszczali. Trudno! Pojechałem jeszcze kawałek i trochę dalej niż planowałem, we wsi Bociany, rozbiłem biwak o godzinie 18:00. Oszczędzałem baterię w telefonie, także sporadycznie sprawdzałem wynik w Internecie, ale dostałem smsa od żony i taty, gdy Polacy strzelili bramkę. Zresztą, gdyby nie smsy też bym wiedział, że strzeliliśmy, nocowałem blisko A1, a na niej tiry głośno trąbiły, gdy wpadła bramka dla Naszych. Wygraliśmy! Uczciłem to piwkiem, a towarzystwa dotrzymywały mi sarny.
DZIEŃ 3: Wiślaną Trasą Rowerową
120km, Bociany – Karczemka
Pobudka przed 7:00 i o 7:30 już na siodełku. Dzień zapowiada się pięknie, bo od samego rana bezchmurne niebo i mocne słońce. Dalej drogą 60 jechałem na północ, wjeżdżając do województwa mazowieckiego, a potem odbiłem w lewo w drogę 573 na Gostynin. Za Gostyninem wjechałem na szlak rowerowy EuroVelo 2, zwanym Szlakiem Stolic, zaczyna się w Dublinie a kończy w Moskwie. Do Lucienia prowadzi on brzegiem lasu, wzdłuż drogi 573, a dalej już równą, dobrą drogą do Nowego Duninowa. Tam najpierw podziwiałem Zabytkowy Zespół Pałacowo-Parkowy z neogotyckim zameczkiem, a potem Wisłę. Jechałem wzdłuż rzeki w kierunku Włocławka i zmieniłem województwo na kujawsko-pomorskie. Od razu krótki odpoczynek w restauracji z punktem widokowym na Wisłę.
Po przerwie wjechałem na Wiślaną Trasę Rowerową, która w województwie kujawsko-pomorskim jest ponoć najlepiej przygotowana. Jest tutaj szlak po lewej i po prawej stronie Wisły. Ja zacząłem po lewej stronie. Początkowo asfaltem przez wieś Dąb Polski, ale potem wjazd do lasu. Ten jest bardzo piaszczysty, a drogi momentami nieprzejezdne dla sakwiarza. Za Kosinowem znów trochę asfaltu, żeby po chwili ponownie wjechać do lasu. Tym razem już lepsze leśne dróżki, z kilometra na kilometr coraz więcej rowerzystów i biegaczy. Póki co, Wiślana Trasa Rowerowa dobrze oznakowana, także bez pomyłek wjechałem do Włocławka.
Była godzina 12:30, 66km przejechane, postanowiłem zatrzymać się na obiad. Wybór padł na pizzerie, znajdującą się po drugiej stronie ulicy. Najedzony i z naładowaną baterią ruszyłem dalej. Przejechałem ścieżką rowerową wzdłuż bulwarów Wisły, a potem wzdłuż drogi 91. Przed strefą przemysłową Anwilu, zgodnie z oznaczeniem szlaku zjechałem w lewo, żeby po chwili pojechać w prawo. Mijałem budynki produkcyjne różnego rodzaju tworzyw i nawozów sztucznych, a także chemikaliów.
Za Włocławkiem drogami asfaltowymi, a także szutrowymi i leśnymi, przez wioski dojechałem do Ciechocinka. Po drodze jeszcze spotkałem pięciu rowerzystów, którzy dopiero zaczęli swoją wyprawę, również na Hel. W Ciechocinku musiałem zboczyć ze szlaku, bo oczywiście trzeba było zobaczyć Tężnie, czyli budowle z drewna i gałęzi tarniny służąca do zwiększania stężenia soli w solance. Tężnia służyła w przeszłości do uzyskiwania soli kuchennej, obecnie jako ogromny inhalator. Potem jeszcze krótki odpoczynek w Parku Zdrojowym, miałem wielkie szczęście, że udało mi się znaleźć wolną ławkę!
Z Ciechocinka wyjechałem o 16:30 i po kilkunastu kilometrach znalazłem miejsce na biwak. Zapytałem miłego Pana zbierającego siano, który trochę wyglądał jak z filmu „Wzgórza mają oczy” i się zgodził. O godzinie 18:00 zacząłem rozbijać namiot, potem jeszcze tylko prysznic z butelki i można beztrosko odpoczywać.
DZIEŃ 4: Piękne starówki i Dolina Dolnej Wisły
145km, Karczemka – Wiśliny
Długie, powolne składanie namiotu, do tego jeszcze kawka sprawiły, że na rower wsiadłem dopiero o 9:00. Późno, ale miejscówka noclegowa była fajna i nie chciało mi się stamtąd wyjeżdżać. Wracam kilkadziesiąt metrów na Wiślaną Trasę Rowerową i od razu z samego rana szok! Przygotowanie szlaku fatalne! Miałem podjechać rowerem z sakwami pod bardzo stromą, piaszczystą górę. Tam nie ma drogi! Nawet nie próbowałem, bo bardzo, bardzo ciężko było by wprowadzić tam rower, a o wjechaniu nie ma mowy! Objechałem ten odcinek drogą 91 i na szlak wróciłem po niecałych 3km. Asfaltem wjechałem do Torunia, ale tam trasa znów prowadzi przez las (od ul. Włocławskiej do ul. Rudackiej). Tak! Ten las też piaszczysty i gdybym wiedział to bym omijał! Gdybym jednak ominął nie spotkałbym trzech kun, które wybiegły zza zakrętu prosto na mnie. Nie wyglądały na przestraszone, ale zbiegły do lasu.
W Toruniu zmieniam brzeg Wisły. Wjechałem na most Józefa Piłsudskiego, za plecami po lewej stronie warto zwrócić uwagę na ruiny Zamku Dybowskiego. Po prawej stronie Wisły trzeba oczywiście zajrzeć na Stare Miasto, gdzie znajduje się większość najcenniejszych zabytków Torunia. Zachwycałem się starymi kamienicami, ruinami zamku krzyżackiego, pięknymi kościołami, murami miejskimi z basztami i bramami, a także rynkiem z pomnikiem Kopernika. Pięknie tam i zdecydowanie dłużej bym tam się pokręcił, ale przez poranne lenistwo, nie mogłem sobie na to pozwolić.
Znalazłem oznaczenia Wiślanej Trasy Rowerowej na prawym brzegu i ruszyłem dalej. Za Toruniem wjechałem do wsi Stary Toruń. To tam w 1233 roku Wielki Mistrz Krzyżacki Herman von Salza i Mistrz Krajowy Herman Balk lokowali miasto Toruń. Dalej bardzo przyjemnymi drogami, gdzie rzadko kiedy mijał mnie jakiś samochód, dojechałem do Wiślanego Parku Krajobrazowego. Lasem z drogami bardziej kamienistymi, ale na szczęście bez piachu, dojechałem do Wałdowa Królewskiego, a za nim miejsce odpoczynku z wiatą i stolikiem. Najważniejsze, że w cieniu, tego dnia temperatura przekraczała 35°C, także często trzeba było się zatrzymywać w sklepach i dokupować wodę.
W Ostromecku kolejny ładny pałacyk, otoczony parkiem w stylu angielskim z dębami, kasztanowcami i modrzewiami. Teren robi się bardziej pagórkowaty, z Ostromecka zjeżdżam ze sporej góry, a potem jeszcze ciężkie podjazdy w lasach przed wsią Pień. Potem teren się wyrównuje i spokojnie dojechałem do Chełmna drogą wzdłuż zielonych łąk, urodzajnych pól i sadów. Upał niemiłosierny, więc schładzam się w wodzie w ośrodku wypoczynkowym przy wjeździe do miasta. Do centrum nie wjechałem, zadowoliłem się znajdującym się na wzgórzu, ładnie wyglądającym zespołem klasztornym Sióstr Miłosierdzia.
Zbliżałem się do następnego wielkiego miasta na trasie – Grudziądza. Wjechałem wałami wzdłuż Wisły, a potem przez słabo oznakowane osiedle ścieżkami rowerowymi wzdłuż rzeki do najciekawszej części Grudziądza: Starówki. Tam ponownie tego dnia zachwycałem się starymi murami. Warto zwrócić uwagę na Bramę Wodną, Zespół Spichlerzy i rynek. Następnie minąłem cmentarz garnizonowy i opuściłem Grudziądz.
Robiło się późno, więc trzeba było znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Otwarty sklep dostrzegłem bez problemu, ale z miejscówką na namiot już gorzej. Planowałem wcześniej, że rozbiję się jeszcze w województwie kujawsko-pomorskim, ale to się nie udało. Wjechałem do pomorskiego, opuszczając przy tym Wiślaną Trasę Rowerową, którą oceniam pozytywnie. Trasa raczej dobrze oznaczona, czasami trzeba było zerknąć na GPS, bo oznaczenia nie są częste, ale nie będę narzekać – nie zgubiłem się! Więcej o niej przeczytasz we wpisie Wiślana Trasa Rowerowa – kujawsko-pomorskie. Chciałem nocować, gdzieś na polu pod lasem z dala od wsi, ale nie udało mi się znaleźć takiej miejscówki. Wjechać na pole można było tylko przez podwórko właściciela, więc skusiłem się na tereny między Wisłą, a wałami przeciwpowodziowymi we wsi Wiśliny. Było już po 20:00, więc trzeba było się na coś szybko decydować. Za wałami od strony wsi było słychać traktory, po wałach jeździli na motorynkach, a wokół namiotu standardowo hasały sarenki, ale na szczęście noc minęła bez nieprzyjemności.
DZIEŃ 5: Drogą rowerową na plażę
108km, Wiśliny – Sopot
Nawet krótkie pedałowanie bez koszulki poprzedniego dnia nie było dobrym pomysłem. W nocy plecy piekły! Bardzo piekły! Tego dnia wyruszyłem wcześniej, bo parę minut po 7:00. W najbliższym sklepie zapełniłem bukłak i bidon, złapałem bułkę w rękę i wałami lub drogą przy wałach docieram do mostu nad Wisłą. Za nim w prawo i po chwili mocno pod górę. To chyba jest największy podjazd tej wyprawy. Przez Betlejem dojechałem do Nicponi, a tam drogą 91 na Gniew. Fajne nazwy miejscowości, co? Z daleka w oczy rzuca się zbudowany na planie czworoboku Zamek Krzyżacki z XIII wieku. Za Gniewem dobra jajecznica w restauracji hotelu „Na Wzgórzu” przy drodze 91.
Po godzinnym odpoczynku, o 10:00 ruszam dalej. Zjechałem w lewo na drogę 230 na Pelpin. Znów otoczenie jakie lubię: dużo zieleni, pola, a do tego jeszcze wiatraki, jednak asfalt nieco dziurawy, ale przez to bardzo mały ruch samochodowy. W Pelpinie młodzież wracała z zakończenia roku szkolnego i zaczęła wakacje, więc tłumy ludzi na ulicach i olbrzymie kolejki do lodziarni. Przypomniały mi się stare czasy oraz to uczucie luzu i beztroski. Ach! Piękny dzień dla tych młodych ludzi!
Pagórki, praktycznie brak samochodów, co chwilę nowa wioska, a do tego olbrzymi upał, sprawiły, że zapomniałem o mapie. Efektem tego było przeoczenie skrętu i nadrobione 2km. Dobrze, że zatrzymał mnie opuszczony szlaban przed przejazdem kolejowym, bo mogło być zdecydowanie gorzej. Przez Śliwiny, Rokitki, a potem wzdłuż Kanału Młynówka dojechałem do Tczewa. Nie wjeżdżałem do miasta i dalej pojechałem przez wioski, między drogą 91 a autostradą A1 do miejscowości Pszczółki.
Znów wjechałem na drogę 91, a właściwie na ścieżkę rowerową wzdłuż niej, która prawie bez zjazdu na drogę doprowadziła mnie do Pruszcza Gdańskiego. Wiedziałem, że jestem już bardzo blisko Gdańska, a gdy wjechałem na ścieżkę rowerową wzdłuż Kanału Raduni, myślałem, że za chwilę będę na morzem. Jednak trzeba było jeszcze popedałować ponad 10km wzdłuż kanału, a potem jeszcze około 8km gdańskimi ścieżkami rowerowymi. O godzinie 15:00 dojechałem do morza, a właściwie do Zatoki Gdańskiej. Czas bardzo dobry i tylko kilka kilometrów pozostało do punktu docelowego. No to siadłem sobie we włoskiej restauracji tuż przy plaży w Brzeźnie. Odpocząłem, posiliłem się makaronem i orzeźwiłem małym, zimnym piwkiem, po czym powoli, na niskich przełożeniach, dokręciłem do celu.
Celem tego dnia był camping „Sopot 34”, który zlokalizowany jest przy samej plaży. Zapłaciłem za siebie 14zł plus opłata za namiot 10zł. Rozłożyłem się i wreszcie normalny prysznic! Nie musiałem oblewać się wodą z butelki, tylko mogłem odkręcić kurek i korzystać ile chcę! Mała rzecz, a jak cieszy! Potem poszedłem jeszcze pospacerować po plaży, żeby nie zapomnieć jak się chodzi, a po powrocie relaks na macie przed namiotem do późnych godzin. Sąsiadami było małżeństwo, należące do Gold Wing Club of Poland, czyli klubu zrzeszającego ludzi jeżdżących na motocyklu Honda Gold Wing. Opowiadali m.in. o swojej podróży na Przylądek Północny – Nordkapp w Norwegii. Mówili z pasją, wspominali o dziesiątkach jadących tam rowerzystów, a także bardzo chwalili przede wszystkim bazę noclegową. Mam nadzieję, że kiedyś i mi uda się tam dotrzeć na rowerze.
DZIEŃ 6: Klify, plaże i początek Polski!
95km, Sopot – Hel
Po szybkiej, porannej kawie wsiadłem na rower przed godziną 8:00 i ruszyłem ścieżką rowerową przez budzący się do życia Sopot. Minąłem słynne molo i wjechałem do Gdyni. Tam ominąłem pierwszą część Klifu Orłowskiego szerokim łukiem i wjechałem na Kępę Redłowską. Początkowo jechało się fajnie, ale ryzykowanie, bo zjazdy z górek były dość strome, a u mnie na bagażniku ciężkie sakwy i pod kołami korzenie. W pewnym momencie po zjeździe z długiej i bardzo stromej górki, wyjechałem na plażę. Pytanie: Co robić? Wpychać rower pod górę czy pchać po plaży? Wybrałem plażę i kilkaset metrów pchania po głębokim piachu w 30-stopniowym upale. Omijajcie ten odcinek z daleka, gdy będziecie jechać z sakwami.
Przejechałem Bulwarem Nadmorskim, potem obok portu i stoczni aż do Szlaku Rowerowego R10. Gdynia momentami bardzo rowerowa z pięknymi ścieżkami rowerowymi, ale często ścieżki kończą się w najmniej spodziewanych miejscach. R10 dobrze oznaczony prowadzi mnie na kolejny klif. Mocno się zastanawiam czy tam jechać, mając w pamięci klify w Gdyni. Czy może pojechać prosto na Mosty? Wybrałem klif i nie żałowałem, mimo że momentami musiałem prowadzić po piaszczystej drodze, ale piękny widok na zatokę mi to wynagrodził! Dalej przejechałem przez Mosty i przed Rewą skręciłem w lewo do Nadmorskiego Parku Krajobrazowego. Początkowo płytami betonowymi, potem szutrem i na koniec słabym, dziurawym asfaltem dojechałem do Rzucewa.
Rzucewo to stara osada rybacka i rycerska z pięknym XIX-wiecznym Pałacem wybudowanym przez rodzinę von Belowów po II wojnie światowej. Obecnie mieści się tam luksusowy hotel Jan III Sobieski. Następnie niebieskim szlakiem rowerowym wzdłuż brzegu zatoki pojechałem w kierunku Pucka. Minąłem neolityczną Osadę Łowców Fok, wjechałem do lasu i po chwili oznaczenia szlaku się kończą, a ja po raz drugi tego dnia ląduję na plaży z obładowanym rowerem. Znów pchanie, tym razem ponad 1km, ale nie jestem sam, bo za mną kilka osób ma ten sam problem. Tuż przed Puckiem wprowadzam rower na ścieżkę polną i już pedałując dojechałem do miasta. Znów pojawiły się oznaczenia Szlaku Rowerowego R10, który poprowadził mnie przez park i wzdłuż głównej plaży.
Opuściłem Puck i wjechałem na ścieżkę rowerową przy drodze 216, prowadzącej do Władysławowa. Zatrzymałem się na znanym punkcie widokowym na Zatokę Pucką. Nie jechałem jednak drogą 216, tylko zjechałem zgodnie z oznaczeniami R10 i przez Swarzewo dojechałem do Władysławowa. Tam w prawo i ścieżką rowerową wzdłuż drogi 216 wjechałem na Mierzeję Helską.
Godzina niby dobra, ale musiałem jeszcze przyspieszyć, bo o 15:00 Polska grała kolejny mecz na Euro, tym razem ze Szwajcarami. Chciałem zdążyć, także bez zatrzymywania przejechałem przez Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię i Juratę. Myślałem, że to blisko, ale z Władysławowa to ponad 30km jazdy, a wiatr wiał jak na złość prosto w twarz. Dotarłem do Helu!!!
Na szczęście udało mi się zdążyć, rozpakowałem rower i szybko sakwy wrzuciłem do pokoju. Pilot w rękę i power… ale emocje – wygrywamy po karnych! Pokój mnie pozytywnie zaskoczył, bo był duży i bardzo ładny, a do tego blisko do morza, do zatoki, do centrum i do dworca. Polecam: Villa Nova 34A
PODSUMOWANIE
Wyprawa rowerowa nad morze zakończona sukcesem! Udało mi się zdobyć Hel po 6 dniach jazdy. Przejechałem 5 województw i łącznie wykręciłem 760km. Podczas wyprawy pobiłem swój dzienny rekord jazdy na rowerze – 168km, przejechałem także całą Wiślaną Trasę Rowerową w województwie kujawsko-pomorskim, a na koniec przez kilkadziesiąt kilometrów poczułem Szlak Rowerowy R10 wzdłuż Bałtyku.
Trzy noce przespałem na dziko pod namiotem bez bieżącej wody, z kuchenką gazową i dzikimi zwierzętami. Pogodę miałem różną, pierwszy dzień w mocnym deszczu, w drugim dniu pogoda na rower była idealna, a kolejne cztery dni to już ponad 30-stopniowe upały. Udało mi się przejechać bez wypadków i bez większych awarii. Jedynie co musiałem zrobić przy rowerze przez te 6 dni to dwukrotnie przeczyścić i nasmarować łańcuch oraz dokręcić śrubkę bagażnika, bo nieco się poluzowała.
W trakcie wyprawy zobaczyłem wiele pięknych i ciekawych miejsc. Bardzo przyjemnie jeździło się z Łukaszem po odradzającej się Łodzi, zachwycałem się Starym Miastem w Toruniu i infrastrukturą rowerową w Gdańsku. Prócz tego na trasie piękne pałace w Nieznanicach, Nowym Duninowie, Ostromecku i Rzucewie oraz zamki w Będzinie, Siewierzu, Olsztynie, Gniewie, a ostatniego dnia morze, piaszczyste plaże i klify ze wspaniałym widokiem.
Minusy też były! Przede wszystkim powrót pociągiem, który miał mieć wagon rowerowy, a nie miał. Może dlatego wszystkie miejsca rowerowe były już zarezerwowane na 2 tygodnie przed! Rower przypiąłem w przejściu w ostatnim wagonie i żeby nie latał mocno przyciągnąłem go trokami. Miałem miejsce 2 wagony dalej i odpuściłem sobie sprawdzanie czy z nim wszystko dobrze, tym bardziej, że wracałem w nocy. Na szczęście wróciliśmy cali i zdrowi!