Green Velo: Olsztyn – Białystok
Green Velo to najdłuższy szlak rowerowy w Polsce. Szlak jest nowy, jednak opinie o nim są różne. Green Velo czy Green Failo? Postanowiłem to sprawdzić pokonując szlak w województwie warmińsko-mazurskim i podlaskim… Jak było? Czy warto?
Start: Olsztyn
Meta: Białystok
Odległość: 502km
Czas: 4 dni
MAPA GREEN VELO: Olsztyn – Białystok
Pobierz ślad wyprawy: GPX | KML | RAR
Pobierz ślad szlaku Green Velo: GPX | KML | RAR
Przydał Ci się artykuł? Skorzystałeś z pliku GPX? Możesz za to podziękować stawiając mi kawę :)
blok reklamowyWSTĘP
Green Velo to najdłuższy szlak rowerowy w Polsce. Przebiega przez pięć województw wschodniej Polski i ma długość ponad 2000km. Szlak jest nowy został ukończony w grudniu 2015 roku, jednak opinie o nim są różne. Green Velo czy Green Failo? Postanowiłem to sprawdzić!
Pojechaliśmy w trzech, w wyprawie rowerowej towarzyszyło mi dwóch kumpli: jeden z Krakowa, drugi z Warszawy. Obaj aktywni fizycznie, uprawiający różne dyscypliny sportu, ale na rowerze ich „życiówki” to zaledwie 80km w jeden dzień. Na wyprawę rowerową to marny wynik, no ale „Krakowiak” biega, gra w piłkę, chodzi po górach, a „Warszawiak” ma tyle mięśni co Ja i „Krakowiak” razem! Myślę, dadzą radę!
Udało nam się wygospodarować 4 dni wolnego. Już dużo wcześniej wybór padł na Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo, ale jaki odcinek? Zdecydowaliśmy się na województwa warmińsko-mazurskie i podlaskie. Wiedzieliśmy, że skończymy wyprawę w Białymstoku, jednak problem był z miastem startu. Początkowo miał być Elbląg, jednak w 4 dni do Białegostoku byśmy nie dojechali i postanowiliśmy wyruszyć z Olsztyna. Tak wiem! W Olsztynie nie ma Green Velo i uważam to za duży błąd. Olsztyn to miasto wojewódzkie, do którego najłatwiej się dostać z różnych miejsc w Polsce, dlatego powinna być tam nitka łącząca z Green Velo.
ZOBACZ TAKŻE
Green Velo: Białystok – Lublin
Green Velo przyciąga! Czy warto? Jakimi drogami jedziemy? Co ciekawego zobaczymy? Relacja z wyprawy rowerowej po Green Velo Białystok – Lublin…
ORGANIZACJA WYPRAWY
Mam ekipę, trasa wyznaczona, ale co z dojazdem… Jak to organizacyjnie połapać, żeby trzech chłopa z różnych części Polski: Katowice, Kraków, Warszawa, spotkało się w jednym czasie w Olsztynie, a później o podobnych godzinach wrócili do domów z Białegostoku?! Z Katowic jest tylko jeden pociąg na dzień do Olsztyna – jedzie 6 godzin i na miejscu jest o 20:00. Nie ma szans, dzień w plecy! Wymyśliliśmy, że „Krakowiak” weźmie samochód, po drodze zabierze mnie i pojedziemy do „Warszawiaka”. Z Warszawy pociąg był idealnie, bo 5:50 wyjeżdżał, a w Olsztynie był o 8:45. Powrót z Białegostoku miał być pociągiem IC o 20:00, ale dwa tygodnie przed wyprawą był problem z wolnymi miejscami na rowery i kupiliśmy bilety dla nas i dla rowerów na TLK o 17:50. Mimo że pociąg ten nie oferował przewozu rowerów to bilet dało się kupić i wagon dla rowerów też był! Niemożliwe nie istnieje!
Północno – wschodnia Polska to piękne zielone tereny, dlatego zdecydowaliśmy się na biwakowanie. Zabraliśmy jeden czteroosobowy namiot (bo „Warszawiak” duży jest), śpiwory, maty i biwakowy sprzęt kuchenny. Prognozy pogody fantastyczne, morale wysokie – ruszamy!
Wyprawa odbyła się w terminie 19-22.05.2016.
DZIEŃ 1: Do Green Velo… między polami rzepaków w towarzystwie bocianów
115km, Olsztyn – Jezioro Rydzówka
Olsztyn, dworzec PKP, 9:00 rano, napełniliśmy bidony i bukłaki no i wystartowaliśmy. Ulicą Jagiellońską szybko opuściliśmy miasto i kierowaliśmy się na północ. Jechaliśmy asfaltem przez małe miasteczka niebieskim szlakiem rowerowym. Za Frączkami wjechaliśmy na zielony szlak rowerowy, który prowadził nas do Radostowa. Zaczęły się polne, piaszczysto – kamieniste drogi, a w krajobrazie pojawiły się niewielkie pagórki, które zachwycały soczystą zielenią i żółcią. To właśnie pola rzepaku, a także niezliczona ilość bocianów zrobiły na nas największe wrażenie. Przez wsie: Żegoty, Tolniki Wielkie i Kobiela dojechaliśmy do Kiersnowa, a tam naszym oczom ukazały się pierwsze pomarańczowe tabliczki Green Velo. Dojazd z Olsztyna do Green Velo, dzięki zróżnicowanej nawierzchni, bardzo małym ruchu samochodowym i pięknym krajobrazom, był bardzo przyjemny i ciekawy.
Jechaliśmy asfaltem i co chwilę mijaliśmy jaskrawo pomarańczowe tabliczki informujące nas, gdzie mamy jechać. W Krekolach odbiliśmy w prawo i szutrem dojechaliśmy do wsi Krawczyki. Tam opuściliśmy Green Velo i skrótem pojechaliśmy przez wieś Osieka do Bartoszyc. Musieliśmy trochę ściąć dystans, żeby wyrobić się czasowo i fizycznie, był to pierwszy z czterech skrótów na jakie pozwoliliśmy sobie podczas całej wyprawy. W Bartoszycach od razu kierowaliśmy się na Stare Miasto, gdzie Bramą Lidzbarską z 1468 roku wjechaliśmy na Rynek. Była godzina 13:00, więc czas na obiad. Wybraliśmy restaurację Bazyliszek i zamówiliśmy olbrzymie kotlety. Dobrze nakarmieni i z podładowanymi telefonami (dzięki uprzejmości miłej Pani) udaliśmy się na odpoczynek nad rzeką Łyną. Rozłożeni nad brzegiem rzeki odpoczęliśmy i po godzinie 14:00, naładowani promieniami słońca, ruszyliśmy dalej. Mięśnie wystygły, brzuchy pełne, a przed nami pojawia się niewielki podjazd… no i poszła pierwsza wiązanka „Warszawiaka”: „K***, j*** podjazdy!”. Dobrze, że nie wybraliśmy odcinka Green Velo na Pogórzu Karpackim.
Za Bartoszycami skręciliśmy w prawo i jechaliśmy słabej jakości drogami asfaltowymi. W miejscowości Liski minęliśmy byłą największą w Polsce stadninę koni. Do dziś hoduje się tam słynne konie trakeńskie. Następnie dojechaliśmy do Sępopola, gdzie od razu w oczy wpada gotycki kościół parafialny z wieżą o wysokości 56 metrów. Za miasteczkiem dołączyło do nas dwóch starszych Panów, którzy robili sobie pętle z Bartoszyc. Towarzyszyli nam prawie 15km, po czym odbili w prawo na Korsze, a my w lewo na Barciany.
Jechaliśmy pięknymi, nowymi ścieżkami rowerowymi, wylanymi gładkim jak stół asfaltem. Za Barcianami jednak równiutkie ścieżki się kończą i wjechaliśmy na mocno kamienistą drogę. Odcinek trudny, prędkość mocno zmalała, a nas nieźle wytrzepało. Wymęczeni odcinkiem dojechaliśmy do Srokowa, gdzie zrobiliśmy zakupy na noc. Z dodatkowym balastem, ale już asfaltowymi ścieżkami rowerowymi wzdłuż drogi wojewódzkiej wspinaliśmy się na najwyższy dotychczas podjazd. Każdy w swoim tempie wjechał na górę, a na zjeździe po lewej stronie dojrzeliśmy ciekawe miejsce. Jezioro Rydzówka, a na brzegu drewniany domek z toaletą i prysznicami, altanka, miejsce na ognisko i molo. Wszystko nowe i wybudowane ze środków unijnych. W planach mieliśmy nocowanie nad Jeziorem Mamry kilka kilometrów dalej, ale zgodnie stwierdziliśmy, że to idealne miejsce na biwak. Było już po 19:00, więc szybko rozbiliśmy namiot, a przez to, że łazienki były zamknięte, mieliśmy okazję popluskać się w jeziorze. Słońce powoli zachodziło, a my zabraliśmy się za rozpalanie ogniska. Biwak w pełni!
DZIEŃ 2: Szutrami na koniec świata
126km, Jezioro Rydzówka- Mierkinie
7:00 rano, budzik! Piękny, słoneczny poranek, który nas nieco rozleniwił. Spakowanie biwaku i zrobienie kisielu z bakaliami, żeby nie jechać z pustym żołądkiem, zajęło nam ponad 2 godziny! Organizacja fatalna! O 9:15 leniwie weszliśmy na rowery, ale przez pierwsze metry wszyscy jechaliśmy na stojąco, wiadomo czemu… Dojechaliśmy do Jeziora Mamry, chwila odpoczynku w MORze i pojechaliśmy asfaltowymi ścieżkami rowerowymi do Węgorzewa. Tam zaliczyliśmy sklep i w kolejnym MORze, tuż za miastem, zatrzymaliśmy się na solidne śniadanie. A co! Przecież czas rewelacyjny.
MOR (Miejsce Obsługi Rowerzystów) – wyposażone w wiaty, ławki, kosze na śmieci, stojaki na rowery, tablice informacyjne i często też toalety. Rozmieszczone są średnio co 9km i idealnie nadają się do odpoczynku i przyrządzenia posiłku.
Przejechaliśmy raptem 14km a na zegarku dochodzi 11:00! Za Węgorzewem wjechaliśmy na drogi szutrowe, które zrobione są na starym nasypie kolejowym. Jechało się przyjemnie, brak podjazdów, a wokół mnóstwo zieleni. Nawierzchnia zmienia się dopiero za wsią Jabłońskie. Do Gołdapi wjechaliśmy ścieżką rowerową z kostki brukowej. Miasto ma status uzdrowiska, a także jest ośrodkiem narciarskim z 5 wyciągami i 2 kilometrami tras zjazdowych. Godzina 14:00, idealny czas i miejsce na obiad. Wybieramy restaurację Matrioszka i zamawiamy tradycyjną i bardzo popularną potrawę w tym rejonie – kartacz. Nie był to obiad, który by nas wzmocnił energetycznie przed dalszą częścią trasy, ale warto było spróbować.
Za miastem jeszcze popedałowaliśmy trochę ścieżkami rowerowymi, a potem wjechaliśmy do lasu. Tam kilka cięższych podjazdów, szczególnie dla „Warszawiaka”, ale tereny, które później zobaczyliśmy wynagrodziły wszystko. Po lewej piękne Jezioro Czarne, po prawej malowniczy, pagórkowaty teren i zielone łąki, na których pasły się stada krów lub owiec. Bajka!
Od wsi Barcie jechaliśmy asfaltowymi ścieżkami rowerowymi. Tu też miała miejsce pierwsza akcja „Krakowiaka”. Wjechałem szybciej na podjazd, szybko z niego zjechałem i byłem ponad 100 metrów przed chłopakami, którzy razem wjechali na podjazd, ale na zjeździe „Warszawiak” w swoim stylu przyspieszył, żeby rozpędzić się przed kolejnym podjazdem, a „Krakowiak” został z tyłu. Ja stanąłem na boku ścieżki, żeby zerknąć na mapę i nagle „boom!”. „Krakowiak” na zjeździe też sobie zerknął na mapę i nie zauważył, że się zatrzymałem. Wpakował się we mnie, ale na szczęście kołem trafił w sakwę z ubraniami. Szczęście w nieszczęściu, nic się nie stało ani nam, ani rowerom. Parę centymetrów w prawo i koła zósemkowane, a w lewo – mogłaby być porządna kraksa!
Kolejną atrakcją drugiego dnia były mosty w Stańczykach. Znaki poinformowały, żeby skręcić w prawo na drogę asfaltową. Po chwili stromy i długi zjazd, gdzie lecieliśmy z prędkością ponad 50km/h. Wiadomo, jak był zjazd to musi być i podjazd. W połowie podjazdu zatrzymaliśmy się podziwiać wysokie na 36 metrów mosty kolejowe, pozwalające przekroczyć dolinę rzeki Błędzianki. Trochę żałuję, ale na mosty się nie wspięliśmy, chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy na drugą część podjazdu. Tekst „Warszawiaka” o podjazdach był już tak często słyszany, że stał się kultowym. Znów wjechaliśmy na drogi szutrowe i przez małe wioski, w których dzieci wołały na nas „Intruzi!”, dojechaliśmy do asfaltowej ścieżki rowerowej prowadzącej na trójstyk granic. W międzyczasie „Krakowiakowi” pod koło wpadł pies (nic mu się nie stało), a na zjeździe tuż przed trójstykiem, mało brakło, a wjechałby w przebiegającego lisa!
Obejmując granitowy obelisk byliśmy w trzech państwach jednocześnie: w Polsce, na Litwie oraz ogrodzonej i zakazującej wstępu Rosji. Na południe od obelisku biegnie również granica województwa warmińsko – mazurskiego i podlaskiego, która jest też historyczną granicą Mazur i Suwalszczyzny. Chmara komarów sprawiła, że musieliśmy szybko stamtąd uciekać.
Wjechaliśmy do województwa podlaskiego. Zapasy jedzenia i wody zaczęły się kończyć, planowane miejsce docelowe na biwak – Jezioro Hańcza. Szutrami i słabymi drogami asfaltowymi mijamy kolejne wioski jednak ani sklepu, ani żywej duszy nie widać, nawet w Kłajpedzie. Jest już po 20:00, powoli zastaje nas zmrok, a my jedziemy już na oparach i do tego nie mamy wody i jedzenia na noc. Gdy wjechaliśmy do wsi Mierkinie i zobaczyliśmy gospodarstwo agroturystyczne nawet chwili się nie zastanawialiśmy. To było najlepsze rozwiązanie na tamtą noc. Gospodarze bardzo ciepło nas przyjęli. Dostaliśmy bogatą jajecznicę, czteropak piwa, łóżko i prysznic!
DZIEŃ 3: Jeziora, rzeki, lasy… wypadki! Natura pozwala się zapomnieć
142km, Mierkinie – Wroceń
Pobudka o 6:45, szybka kawa i smarowanie BenGayem – jesteśmy gotowi i to jeszcze z całą elektroniką naładowaną na maksa! Rowery nocowały w suchej i ciepłej stodole, ale sporo już przejechały, więc chociaż trochę przeczyściliśmy napęd i w drogę! Z oddali zerknęliśmy na Hańcze – najgłębsze jezioro w Polsce. Jechaliśmy drogami asfaltowymi, gdzie było kilka niezłych zjazdów, na jednym z nich zjechaliśmy z prędkością 61,5km/h, co było rekordem wyprawy. Na śniadanie zatrzymaliśmy się w Jeleniewie o godzinie 9:00.
To był dzień, kiedy w planach mieliśmy nadrobienie dystansu. Chcieliśmy wykręcić jak najwięcej, żeby kolejnego dnia bez problemu zdążyć na pociąg. No ale „jak się człowiek spieszy to się diabeł cieczy”, na nowiutkiej, asfaltowej drodze „Krakowiak” łapie gumę. Chwila i zdjęte koło, nowa dętka zlokalizowana w sakwie, ale okazało się, że dętka była z wentylem Presta, a pompka była do wentyli samochodowych. Ja i „Warszawiak” mieliśmy koła 28’’, a „Krakowiak” 27,5’’, dlatego nie mogliśmy poratować dętką. Wielbłąd przy pakowaniu, ale od czego są łatki… Dwie spore dziury udało nam się skutecznie zakleić i po 45 minutach ruszyliśmy dalej z nadzieją, że dojedziemy do najbliższego sklepu rowerowego, czyli do Suwałk. Na szczęście po drodze nie było szutru ani kamieni i dojechaliśmy asfaltowymi drogami oraz ścieżkami rowerowymi. Kupiliśmy przejściówkę na wentyl i kilka nowych łatek dla spokoju.
Ścieżkami rowerowymi z kostki brukowej przejechaliśmy Suwałki, a dalej tartanem dojechaliśmy do Jeziora Wigry. W oddali, na półwyspie wigierskim, widoczne są pięknie położone wieże kościoła Najświętszej Marii Panny.
W Mikołajewie zrobiliśmy drugi skrót. Początkowo jechaliśmy Podlaskim Szlakiem Bocianim oznaczonym kolorem czerwonym, a potem rewelacyjną leśną drogą na Tobołowo. Tam zatrzymaliśmy się w sklepie, a w nim wszystko! Poza normalną spożywką, mogliśmy kupić robione przez właścicielkę ryby w zalewie lub wędzone, drożdżówki z malinami, jagodami lub twarogiem, a także baterie i nawet jak byśmy chcieli to sprzęt sportowo-rekreacyjny. To wszystko w jednym malutkim sklepiku! Spotkaliśmy tam też tubylca, którego zapytaliśmy o drogę. Początkowo mieliśmy jechać przez Podmacharce i Mołowiste, ale tubylec polecił drogę przez Serwy. Posłuchaliśmy, ale to był błąd! Nie dość, że dołożyliśmy kilka kilometrów to jeszcze był upadek! Zgadniecie kto? Oczywiście pechowy „Krakowiak” i to znowu na prostej asfaltowej drodze. Chwila dekoncentracji, lekkie zachwianie i gleba. Pozbierał się szybko, na pierwszy rzut oka tylko kilka zadrapań, rower też cały, także po chwili ruszyliśmy dalej. Niestety z kilometra na kilometr nadgarstek coraz bardziej puchł i „Krakowiak” coraz częściej jechał trzymając kierownicę jedną ręką.
Dojechaliśmy do Kanału Augustowskiego i zakończyliśmy skrót. Wróciliśmy na Green Velo i lasami pojechaliśmy dalej. Lekko opadaliśmy z sił, więc trzeba było się zatrzymać na obiad. Na leśnym skrzyżowaniu mieliśmy dwie opcję: przez Studzieniczną na Augustów lub na Białobrzegi. I znów pojawił się tubylec, tym razem rowerzysta, który wyglądem i mową nieco przypominał nam Ivana Komarenko. Powiedział, że najbliżej można zjeść w Studzienicznej, więc nauczeni doświadczeniem, żeby nie słuchać tubylców pojechaliśmy na Białobrzegi, a potem odbiliśmy w prawo na Augustów. Po raz trzeci opuściliśmy Green Velo i po prawie 100km pedałowania o 16:30 znaleźliśmy niezłą pizzerie. Po niecałej godzinie, drogą nr 16, a potem 8, pojechaliśmy na Białobrzegi, a stamtąd równiutką drogą z tabliczkami Green Velo pomknęliśmy niezłym tempem na Dębowo.
Wjechaliśmy do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Znów problemy ze sklepem i noclegiem, ale na brzegu Biebrzy spotkaliśmy dwóch wędkarzy, walczących właśnie ze szczupakiem. Pewne info: sklep w Dolistowie. Mieliśmy sporo sił, ale ręka „Krakowiaka” nie wyglądała dobrze. Coraz większa opuchlizna mocno ograniczyła ruchomość nadgarstka. Pojechaliśmy dalej i rozpoczął się jeden z najpiękniejszych etapów naszej wyprawy. Drogą szutrową jechaliśmy wzdłuż Biebrzy, a wokół aż po horyzont rozpościerały się malownicze łąki pełne wysokich traw. Pięknie, po prostu pięknie! Przejeżdżamy jeszcze drewnianym mostem na lewy brzeg rzeki i wjechaliśmy do Dolistowa. Szybkie zakupy zrobione i poszukiwania noclegu rozpoczęte. Każdy mówił, żebyśmy pojechali obok kościoła w kierunku Biebrzy. Tam był MOR, plaża, toalety i prysznice. Wydawało by się, że to idealne miejsce, ale była także budka z jedzeniem i cała masa tutejszej młodzieży, relaksująca się w sobotni wieczór nad rzeką przy piwku. Szukaliśmy dalej, na podwórko za bardzo nie chcieli nas przygarnąć, ale kilka osób wspomniało o polu namiotowym we Wroceniu. Faktycznie, było nawet kilka, stanęliśmy na pierwszym i byliśmy tam sami. Po chwili przyszli właściciele skasować 10zł od łebka. Miejscówka bardzo dobra: altanka ze światłem i gniazdkiem, palenisko i to wszystko tuż przy Biebrzy. Z „Warszawiakiem” rozbiliśmy biwak, a „Krakowiak” zrobił kolacje. Przed spaniem jeszcze okład z octu, który przez noc miał ściągnąć opuchliznę z ręki „Krakowiaka” i do śpiworów. Przejechaliśmy 142km, czyli sporo jak na jeden dzień na kilkudniowej wyprawie, ale jechało nam się bardzo dobrze, bo głównie asfaltami i po równym terenie – „Warszawiak” był zadowolony!
DZIEŃ 4: Łośtrożnie do Białegostoku
103km, Wroceń – Białystok
Ostatni dzień wyprawy rowerowej zaczęliśmy też o godzinie 6:45. Octu już nie czuliśmy, ale podejrzewam, że namiot jeszcze przez kilka kolejnych biwaków zapachu się nie pozbędzie. Nadgarstek „Krakowiaka” w pełni sprawny, cała opuchlizna zeszła i w niepamięć poszły czarne scenariusze z poprzedniego wieczora o opuszczeniu szlaku Green Velo i pojechanie bezpośrednio na Białystok. Wyjechaliśmy o 8:00 i na przemian asfaltem i szutrem dojechaliśmy do Goniądza. Wjeżdżając do miasteczka czuliśmy się jak kowboje z amerykańskich westernów. Puste ulice i tylko czasami ktoś przez okno wyjrzał, ale w ten niedzielny poranek udało nam się znaleźć otwarty sklep. Każdy zaopatrzył się w zapas wody i wykupił produkty na śniadanie, które przygotowaliśmy sobie, jak zwykle, w MORze. Przy śniadaniu towarzyszyła nam raperska muzyka puszczana w samochodzie chłopaczków, którzy z piwkiem już zaczynali imprezę. Przejechaliśmy obok jednej z największych i nigdy nie zdobytej Twierdzy w Osowcu, broniącej zachodnich granic Imperium Rosyjskiego. Następnie dojechaliśmy do „Carskiej Drogi”, gdzie co chwilę stoi znak z prośbą o „Łośtrożną jazdę”. Odcinek ten biegnie przez Biebrzański Park Narodowy i jest znany ze spotkań z łosiami. My żadnego nie spotkaliśmy, ale za to mijaliśmy wiele zaskrońców wygrzewających się na asfalcie. Droga była równa i gładka, dlatego narzuciliśmy niezłe tempo. Czułem się jak znany, szwajcarski kolarz Fabian Cancellara, który słynie ze znakomitej jazdy na czas. „Warszawiak” nawet pierwszy raz na wyprawie wrzucił trzeci bieg na przedniej przerzutce! 33 kilometrów minęło błyskawicznie i za mostem nad Narwią zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek.
Następnie pojechaliśmy na Tykocin, przez 19km znów na przemian szutry i drogi asfaltowe, a nawet odcinki z „kocimi łbami”, gdzie nas nieźle wytrzepało. W Kiermusach przejechaliśmy obok kompleksu historyczno-wypoczynkowego oraz obok pierwszej w Polsce prywatnej zagrody żubrów. W Tykocinie, na reprezentacyjnym barokowym rynku, uzupełniamy bidony i korzystamy z ostatniego skrótu. Asfaltem przez Saniki dojeżdżamy do wiaduktu nad drogą S8 w miejscowości Rzędziany. Za wiaduktem z powrotem wjeżdżamy na szlak Green Velo.
Jechaliśmy chwilę asfaltem, a potem szutrem granicą Narwiańskiego Parku Narodowego. Przejechaliśmy przez śluzę na Narwi i po raz pierwszy na trasie Green Velo jestem rozczarowany nawierzchnią. Ponad kilometrowy odcinek z płyt betonowych nie był dobry, ale widoki i całe otoczenie było już cudne. Następnie dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie prosto można było dojechać do kładki Śliwno-Waniewo, dzięki której można było się przeprawić przez rozlewiska Narwi, używając siły własnych rąk. My jednak zgodnie z oznaczeniami szlaku skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na gładziutką asfaltową ścieżkę rowerową, która doprowadziła nas prosto do Białegostoku. W mieście rzuciła się w oczy niezła infrastruktura rowerowa oraz cała masa rowerzystów. Pojechaliśmy w kierunku ul. Lipowej i o 15:30 byliśmy już na deptaku w centrum miasta. Trafiliśmy akurat na Zlot Przodowników Turystyki Kolarskiej organizowany przez PTTK. Spokojnie zjedliśmy obiad i żółwim tempem przemieściliśmy się na Dworzec PKP, gdzie o 17:50 odjechaliśmy pociągiem do Warszawy.
PODSUMOWANIE
Czterodniowa wyprawa rowerowa zakończyła się sukcesem. Przejechaliśmy 502km po pięknych przyrodniczo terenach. Towarzysze też dali radę, a jeszcze niedawno ich najdłuższy wyjazd rowerem miał 80km! „Warszawiak” trochę ponarzekał, „Krakowiak” miał pecha, ale wytrzymali trudy wyprawy i wydaje mi się, że jeszcze trochę by przejechali.
WSCHODNI SZLAK ROWEROWY „GREEN VELO”
Green Velo – tyle ostatnio się o nim słyszało. Opinie widziałem bardzo złe i nieco lepsze, a tych bardzo dobrych było malutko. Oznakowanie na szlaku jest znakomite! Spotkaliśmy 4 rodzaje znaków: standardowe Green Velo oznaczające szlak, odległościowe, a także informujące o większych podjazdach/zjazdach oraz o MORach. Wszystkie tabliczki dobrze widoczne w jaskrawo pomarańczowym kolorze. Na palcach jednej ręki możemy zliczyć miejsca, gdzie brakowało znaku i musieliśmy spojrzeć na mapę.
Jeżeli chodzi o nawierzchnię to prawie wszystkie odcinki były minimum dobre, ale jeden, jednokilometrowy przez Narwiański Park Narodowy był słaby, bo z nierównych płyt betonowych. Charakterystyczną cechą Green Velo są długie odcinki prowadzące po niezmiennej nawierzchni. Szczególnie w województwie warmińsko-mazurskim jak już się wjechało np. na asfaltową ścieżkę rowerową to się nią jechało przez kilkanaście kilometrów. Bardzo dużo, bardzo dobrych ścieżek rowerowych, które są wylane asfaltem i jazda nimi to prawdziwa przyjemność. Szutry też dobrze przygotowane, choć niektóre odcinki były trochę zniszczone przez maszyny rolnicze. Jechaliśmy podczas pięknej pogody, było sucho, więc nie wiem jak te odcinki wyglądają po kilka dniach deszczu.
Szlak Green Velo prowadzi przez tereny raczej mało wymagające. Nie było dużych i długich podjazdów. Województwo warmińsko-mazurskie bardziej pofalowane i znalazło się kilka górek, natomiast województwo podlaskie płaskie i idealnie nadające się na wyprawy rowerowe z dziećmi.
Najlepszym miejscem do odpoczynku na trasie Green Velo jest MOR. Miejsca Obsługi Rowerzystów zlokalizowane są średnio co 9km, czyli bardzo często. Możemy je spotkać w miastach, wsiach a także na kompletnym odludziu. Są czyste i ładne, pod wiatą lub z boku stoi stół i ławki, na ściance wisi mapka szlaku, obok są stojaki do rowerów i często też toaleta.
Północno-wschodnia Polska to przepiękne miejsca. Najbardziej w pamięci utkwił mi Biebrzański Park Narodowy w województwie podlaskim. Piękna Biebrza i jej rozlewiska to najlepszy odcinek podczas naszej wyprawy. Zachwycaliśmy się też mostami w Stańczykach, Jeziorem Czarnym i terenami wokół niego, Jeziorem Wigry, Narwią bocianami i polami rzepaku. Ciekawym miejscem jest też trójstyk granic, a także miasta: Białystok i Bartoszyce.
… a jak wygląda Green Velo na Podkarpaciu? Poczytajcie ZnajKraj!
Zdecydowanie warto wybrać się na wschodni szlak rowerowy Green Velo. Odcinek z Bartoszyc do Białegostoku oceniam na piątkę i z czystym sumieniem mogę go polecić. Pytając „Warszawiaka” i „Krakowiaka”: Green Velo czy Green Failo? Bez zająknięcia odpowiedzieli: Green Velo!