Green Velo: Białystok – Lublin
Green Velo! Temat powrócił! Po poprzedniej wyprawie postanowiliśmy z Warszawiakiem i Krakowiakiem, przejechać kolejny odcinek. Tym razem województwo podlaskie i lubelskie. Czy było równie fajnie? Czy Krakowiaka nadal prześladował pech? Czy Warszawiak przestał marudzić?
Start: Białystok
Meta: Lublin
Odległość: 516km
Czas: 4 dni
MAPA GREEN VELO: Białystok – Lublin
Pobierz ślad wyprawy: GPX | KML | RAR
Pobierz ślad szlaku Green Velo: GPX | KML | RAR
Przydał Ci się artykuł? Skorzystałeś z pliku GPX? Możesz za to podziękować stawiając mi kawę :)

WSTĘP
Green Velo! Temat powrócił! Po zeszłorocznej wyprawie z Olsztyna do Białegostoku postanowiliśmy w tym samym składzie, czyli z Warszawiakiem i Krakowiakiem, przejechać kolejny odcinek. Czy było równie fajnie? Czy Krakowiaka nadal prześladował pech? Czy Warszawiak przestał marudzić?
ZOBACZ TAKŻE
Green Velo: Olsztyn – Białystok
Green Velo to najdłuższy szlak rowerowy w Polsce. Szlak jest nowy, jednak opinie o nim są różne. Green Velo czy Green Failo? Postanowiłem to sprawdzić!
ORGANIZACJA WYPRAWY
Miejsce startu od początku jasne: Białystok, ale gdzie skończyć? Tak jak rok temu mieliśmy 4 dni, podczas których planowaliśmy przejechać ok. 500km. Dojazd i powrót do domu pociągiem, więc musieliśmy znaleźć miasto, które kolejowo było dobrze skomunikowane z Warszawą, Krakowem i Katowicami. Tu jak zwykle problem! Nie ma takiego miasta na trasie Green Velo, więc trzeba szukać w okolicach. Wybór padł na Lublin! Kilometrażowo nieco więcej niż zakładane pół tysiąca, ale pociąg jeździ w popołudniowych i wieczornych godzinach do Warszawy i Krakowa. Niestety do Katowic odjeżdża tylko rano, więc zdecydowałem się wrzucić rower na samochód i dojechać do Krakowa. Pociąg z Krakowa do Białegostoku odjeżdżał kilka minut przed 5:00. Z Krakowiakiem umówiłem się na 4:00, więc musiałem wstać po 2:00 żeby na spokojnie wszystko ogarnąć. No nie było łatwo! Bilet na PKP IC Kraków – Białystok kosztuje ok. 65zł z rowerem, a Lublin – Kraków ok. 55zł z rowerem.
No i druga sprawa – noclegi. W poprzednim roku były zaplanowane namioty, natomiast teraz zdecydowaliśmy się na kwatery. Cena za nocleg w gospodarstwach agroturystycznych i ośrodkach wypoczynkowych we wschodniej Polsce to 30-40zł za osobę.
Wyprawa odbyła się w terminie 6-9.05.2017.
DZIEŃ 1: W krainie żubra
136km, Białystok – Orzeszkowo
Godzina podróży samochodem do Krakowa a potem 5 godzin w pociągu. W przedziale oczywiście sami rowerzyści, a wśród nich Pan z Warszawy, który przejechał już ten odcinek Green Velo i trochę informacji nam przekazał. O 10:00 docieramy do Białegostoku i od razu rzuca nam się w oczy kładka nad peronami, którą pokonywaliśmy kończąc poprzednią wyprawę. Na szczęście teraz z niej nie korzystamy i od razu wjeżdżamy na szlak Green Velo. Tak! Jest oznakowany odcinek łączący główny szlak z dworcem, czyli nawet nie trzeba włączać nawigacji – lecimy! Przynajmniej tak nam się wydawało, bo co rusz jakieś czerwone światło, które przetrzymywało nas przez dobrych kilka minut. Green Velo w Białymstoku prowadzi niezłymi drogami rowerowymi lub ciągami pieszo-rowerowymi, ale znalazło się też skrzyżowanie z przejściem podziemnym totalnie nieprzystosowanym dla rowerów. Czyli co? Napinamy bicepsy, bierzemy rower pod pachę i dźwigamy ciężar! Tak nas to zdekoncentrowało, że minęliśmy jedną z głównych wizytówek Białegostoku – Pałac Branickich. Szkoda, nie zobaczyliśmy, ale mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja, bo Białystok to bardzo dobre miejsce wypadowe na rowerowe wycieczki.
Drogą rowerową wzdłuż drogi wojewódzkiej 676 dojeżdżamy do Supraśla. Dzięki walorom ekologicznym, czystości powietrza, brakowi ośrodków przemysłowych, a także bogatym złożom borowin w pobliżu, miasto uzyskało status uzdrowiska. Miasteczko jest ładne, czyste, klimatyczne i leży w samym sercu Puszczy Knyszyńskiej. Przejeżdżając przez Supraśl najbardziej zaciekawia mnie Pałac Buchholtzów, który był siedzibą jednej z najsłynniejszych rodzin supraskich fabrykantów, a obecnie jest liceum plastycznym.
Za Supraślem pojawiają się drogi szutrowe między wsiami Cieliczanka a Kołodno i Królowy Most a Załuki. Na tym drugim odcinku mamy też ostry podjazd, który jak się okazało był najtrudniejszy podczas całej wyprawy. Tam też spotkaliśmy wspinającą się pod tę samą górę, tylko w przeciwnym kierunku, parę rowerzystów z Bielska-Białej, którzy podróżowali z sakwami na tandemie. Ciekawie! Mega ciekawie! … a Warszawiak na tym podjeździe pewnie marzył, żeby posiedzieć sobie na tylnym siodełku takiego roweru.
We wsi Załuki po 40km pedałowania zatrzymujemy się na półgodziną przerwę w MORze. Tam na chwilę przystaje sakwiarz, który przesadził z ubraniami i musiał ściągnąć z siebie kilka warstw. Pogoda była zdecydowanie lepsza niż zapowiadali: momentami bezchmurne niebo, ok. 25 stopni i mocne słońce – dla mnie idealnie na rower. Zapytał jeszcze: „Gdzie można wypić zimne piwo?” i ruszył!
Jadąc dalej przejeżdżamy przez wsie: Waliły, Waliły-Dwór i Waliły-Stacja, wymyślając historie od czego mogły powstać takie nazwy. Zrobiło się dość zabawnie, ale asfalt i wszystko dookoła sprawiły, że humor szybko zniknął. Bokiem minęliśmy Gródek i zrobiło się po prostu nudno, dookoła nie było za bardzo czego podziwiać, bo głównie jechało się przez las, a nawet jak się z niego wyjechało to trzeba było patrzeć pod koła, żeby nie wjechać w jakąś dziurę w asfalcie.
Za Michałowem dostrzegamy kolejny MOR. Z daleka widać też sporą grupę odpoczywających tam rowerzystów. Jak się okazało była to 15-osobowa ekipa z Kalisza, która była w trakcie II etapu Rajdu Dookoła Polski. Wymyślili sobie, że cały rajd zostanie podzielony na 6 etapów i zrealizują go w latach 2016-2019. Fajny pomysł! Jadąc dalej w Nowej Woli natrafiamy na bardzo ładną cerkiew Narodzenia św. Jana Chrzciciela.
Było gorąco, w nogach mieliśmy już ponad 70km po praktycznie nieprzespanej nocy, a do tego kończyły się zapasy wody. Okazało się, że na wschodzie Polski nie tak łatwo znaleźć otwarty sklep w sobotę po południu. Mieliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiś sklepik lub knajpkę nad Zalewem Siemianówka, do którego zbliżaliśmy się dziurawymi drogami. Niestety nie udało się, ale na pocieszenie okazało się, że przy MORze jest dostęp do czystej wody, a w tych rejonach podobno powietrze i woda są jednymi z najczystszych w Polsce, więc z Krakowiakiem bez obaw napełniliśmy bidony.
Mijamy Siemianówkę i udajemy się na południe mijając po drodze wieżę do obserwacji żubrów. Niestety mamy pecha i żadnego nie dostrzegamy. Po ok. 100km dzisiejszego kręcenia dojeżdżamy do Białowieskiego Parku Narodowego. Jest to drugi po Pienińskim najstarszy park narodowy w Polsce i jeden z najstarszych w Europie. Jego symbolem jest żubr a siedziba znajduje się w Białowieży, ale my niestety przez brak szczęścia żubra nie oglądamy, a przez brak czasu i siły nie wjeżdżamy do Białowieży. Chociaż chwila, bo przecież byliśmy w uroczysku „Stara Białowieża”, a to właśnie tutaj przez pierwsze dwieście lat swojego istnienia znajdowała się Białowieża. Można to zaliczyć? Obecnie możemy tutaj podziwiać zespół ponad 400-letnich dębów, którym nadano imiona władców litewskich i polskich oraz ich żon.
Szlak Green Velo skręca na zachód prowadząc nas już drogą asfaltową przez wieś Budy. Po drodze mijamy stare, drewniane i kolorowe domy, a potem znów wjeżdżamy na tereny puszczy i leśną drogą dojeżdżamy do Hajnówki. Zjeżdżamy tam z Green Velo i znajdujemy market, gdzie potężnie uzupełniamy zapasy wody i jedzenia. Jest już późno i zaczyna się ściemniać a nam zostało ostatnie 10km, więc włączamy lampki i szybko pedałujemy w kierunku noclegu w Orzeszkowie. Gdy docieramy jest już 21:00 i zapadł zmrok.
Na liczniku wybiło nam 139km jazdy, po nieprzespanej nocy w podróży i bez ciepłego posiłku, co jest sporym osiągnięciem tego dnia. Pogoda okazała się fantastyczna, nie padało tak jak zapowiadali, a za to świeciło słońce i było bardzo ciepło. Jak się okazało w Warszawie, Krakowie i na Śląsku padało cały dzień. Podczas tego dnia zobaczyliśmy kilka ciekawych miejsc na trasie Green Velo. Oczywiście dech w piersiach zapierał malowniczy Białowieski Park Narodowy, ale oprócz tego bardzo ciekawie było w Supraślu, we wsi Budy i nad Zalewem Siemianówka. Plusem było także spotkanie wielu rowerzystów, ani w poprzednim roku, ani podczas tej wyprawy nie spotkaliśmy tylu sakwiarzy co tego dnia. Niestety były też odcinki nudne i słabe jakościowo i nie chodzi tutaj o szutry, ale o dziurawe drogi asfaltowe.
DZIEŃ 2: Kolorowe cerkwie i czarne chmury…
134km, Orzeszkowo – Pratulin
Drugi dzień z Green Velo zaczyna się od melodyjki budzika o godzinie 7:00. Krakowiak jak zwykle zadbał o nas i przygotował solidną jajecznicę. Pojedli, spakowali się, wrzucili sakwy na rower i pojechali! Z Orzeszkowa dojeżdżamy do szlaku Green Velo i drogą rowerową wzdłuż drogi wojewódzkiej dojeżdżamy do wsi Dubicze Cerkiewne, gdzie zjeżdżamy na drogi szutrowe. Po kilkuset metrach pojawia się, utworzony na rzece Orlanka, zalew Bachmaty. Jest on długi, ale wąski, znajduje się tutaj ośrodek wypoczynkowy z domkami do wynajęcia, a na jego brzegach można spotkać wielu wędkarzy wyciągających piękne karpie i szczupaki.

Przez lasy należące do obszaru rezerwatu przyrody Jelonka dojeżdżamy do miejscowości Kleszczele. Przejeżdżając przez miasteczko uwagę przykuwają dwie cerkwie: starsza, drewniana z 1709 roku cerkiew św. Mikołaja i większa, biało-niebieska, wzniesiona w latach 70. XIX wieku cerkiew Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy. Obie bardzo ładne, ale zobaczyliśmy je tylko dlatego, że nieco zjechaliśmy ze szlaku Green Velo. A dlaczego zjechaliśmy? No bo po problemach ze znalezieniem miejsca z ciepłym posiłkiem dnia poprzedniego, postanowiliśmy lepiej się przygotować i wieczorem namierzyliśmy karczmę regionalną właśnie w Kleszczelach. Na stół wjechały kartacze Krakowiaka i to tyle z dań regionalnych, które mogliśmy zamówić. Ja po problemach po kartaczach z poprzedniego roku zamówiłem sprawdzonego schabowego, a największy Warszawiak zaszalał z rosołkiem. Była dopiero 10:30, ale zdecydowanie dobrze wpłynął na nas ciepły posiłek.
Najedzeni wracamy na Green Velo i szybko docieramy do wsi Dobrowoda, a tam… kocie łby! Na szczęście można było przejechać ścieżką obok, uf! Te kocie łby nam tutaj nie przeszkodziły, wręcz odwrotnie! Ze starymi, drewnianymi domami z kolorowymi okiennicami tworzyły fajny krajobraz. Kocie łby spotkaliśmy potem jeszcze w wsiach Miedwieżyki i Nurczyk. Przejechaliśmy dobrym asfaltem obok plaży w Repczycach i przez Czeremchę, a za drogą 66 pod kołami pojawia się szeroka i niezbyt równa droga szutrowa. Niestety dobra pogoda, która towarzyszyła nam wczoraj i dzisiaj do południa niewiadomo kiedy znikła i pojawiły się pierwsze lekkie opady deszczu i niepokojące czarne chmury. Dłuższy postój na batona zrobiliśmy sobie w MORze jeszcze we wsi Rogacze, tuż za bardzo ładną, niebieską cerkwią Najświętszej Maryi Panny.
Przyszedł ten moment! Jedziemy przez las, zrobiło się czarno na niebie, pojawiły się grzmoty i wiedzieliśmy, że zaraz dopadnie nas burza. Ubraliśmy kurtki, pochowaliśmy sprzęt i narada. Warszawiak chciał wracać do Nurczyka, ja chciałem jechać do kolejnego miasteczka – Nurzec-Stacja. Pojechaliśmy dalej i chyba to nie był dobry wybór. Przeokropnie zaczęło lać i grzmieć, do tego pod kołami strzelający piasek. Każdy włączył swój drugi bieg i ruszył przed siebie nie oglądając się do tyłu. Jechaliśmy tak ponad 4km i pojawił się MOR, w którym przeczekaliśmy resztę burzy i zmieniliśmy mokre ciuchy. Nie byliśmy tam sami, podjechał też mały chłopiec, który nas wkurzonych zaczął nękać pytaniami o rowery, telefony, a na koniec zapytał: „Chce się Panom tak jeździć w deszcz?”. Krakowiak odpowiedział: “… a Tobie się chce?!” Na szczęście odjechał.
Taki przejazd w ulewę po szutrowej drodze dał popalić naszym rowerom, a szczególnie mojemu. Do przedniej piasty dostał się piasek, który okropnie trzeszczał. Przejechałem tak ok. 7km i nie wytrzymałem. Nienawidzę jak mi coś stuka i strzela w rowerze! Na szczęście pojawił się kolejny MOR, gdzie mogłem się trochę pobawić w serwisanta. Niestety nie zabrałem ze sobą kluczy do konusów i smaru, więc nie dało się wyczyścić i nasmarować piasty od nowa. Zdjąłem koło, wyczyściłem ile się dało bez odkręcania i wpuściłem kilka kropel olejku do łańcucha… Pomogło! Do końca wyprawy piasta nie wydała żadnego odgłosu.
Lasem dojechaliśmy do najważniejszego miejsca kultu religijnego dla wyznawców prawosławia w Polsce – Święta Góra Grabarka. Znajdują się tam monaster, w którym przebywają opiekujące się cudownym miejscem siostry oraz trzy klasztorne cerkwie. Główna cerkiew Przemienienia Pańskiego z trzech stron otoczona jest tysiącami krzyży, a jak głosi legenda, wszystko się zaczęło, gdy mieszkaniec Siemiatycz podczas epidemii cholery dostąpił objawienia, w którym usłyszał, że jedynym ratunkiem jest udanie się na górę Grabarkę z krzyżem. Ci, którzy się tam udali i napili się wody ze strumienia przeżyli! Legenda mówi, że po tym wydarzeniu już nikt więcej nie zmarł w wyniku choroby. Od 1710 roku do dziś ludzie przynoszą tu krzyże z wypisanymi intencjami a także piją wodę z cudownego źródełka, które znajduje się u podnóża góry. Obok źródełka spotkaliśmy jeszcze trzech miejscowych, którzy powiedzieli nam, że prom rzeczny, którym w Mielniku możemy przeprawić się przez Bug, kursuje do godziny 17:00 i że trzeba być trochę wcześniej. Mamy niecałe 1,5 godziny, więc szybki łyk świętej wody i lecimy dalej. Po drodze jeszcze próbujemy skontaktować się z przewoźnikiem promu, bo według naszych informacji pływa do 18:00 – głucho, nie odbiera.
Żeby być w stu procentach pewnym, że zdążymy na prom w Mielniku robimy jedyny podczas całej wyprawy skrót. W Końskich Górach nie odbijamy w prawo na Moszczone Królewską tylko jedziemy prosto na Mielnik, przed którym musimy się wspiąć 45 metrów w górę na odcinku 1,5km, a potem zjazd. Warszawiak ze stanu mega wkurzenia przechodzi w stan euforii – leci jak pocisk, ależ on to lubi! Na dole łapiemy miejscowych i ponownie pytamy do której kursuje prom – do 18:00! Potem kolejnych – do 18:00, no tak czyli tubylcy w Grabarce nas oszukali i to w świętym miejscu!
Znów mamy 1,5 godziny do promu! Krakowiak i Warszawiak zatrzymują się na drugi obiad, a ja jeszcze podjechałem na Górę Zamkową. Kiedyś stał tutaj, strzegący zachodnich granic rozległego państwa litewskiego, zamek mielnicki. U podnóży grodziska znajdują się ruiny kościoła, który został spalony w 1915 roku. Obecnie góra jest wspaniałym punktem widokowym na Dolinę Bugu. Spędzam tam kilka chwil podziwiając widoki i robiąc zdjęcia. Dołączam do chłopaków, regenerujemy się i mając jeszcze trochę czasu postanawiamy zjechać jeszcze kilkaset metrów ze szlaku Green Velo i zobaczyć z tarasu widokowego kopalnie kredy. Jest to jedyna tego typu kopalnia czynna w Polsce. Rocznie wydobywa się tutaj 80 tysięcy ton kredy.
Dojeżdżamy na przeprawę promową przez rzekę Bug. Wybieramy tą pewniejszą czyli Mielnik – Zabuże. Jest ona darmowa i kursuje codziennie w godzinach 8:00-13:00 i 14:00-18:00. Ta druga, bliżej wschodniej granicy: Niemirów – Gnojno, kursuje tylko w dni nieparzyste, ale ze względu na stan wody jest możliwość, że prom nie będzie pływał.
Jesteśmy na drugim brzegu Bugu w Zabużu. Po chwili orientujemy się, że jesteśmy w województwie mazowieckim, czyli gościmy u Warszawiaka, bo kto wie, może niedługo granice Warszawy dotąd sięgną. Jesteśmy więc w mazowieckim i mamy tabliczki Green Velo, a co jest napisane na wszystkich informacjach o Green Velo?
“Szlak wiedzie przez pięć województw wschodniej Polski (warmińsko-mazurskie, podlaskie, lubelskie, podkarpackie i świętokrzyskie).”
Jest to ok. 11km, ale jest! A co w mazowieckim Green Velo mamy? Głównie ośrodki wypoczynkowe, które wyglądają jakby lata świetności miały już dawno za sobą. Nowością są też tabliczki Green Velo z informacją o nachyleniu jezdni.
Wjeżdżamy do województwa lubelskiego i po chwili, w Gnojnie, na główny szlak Green Velo. Przejeżdżamy przez wieś Stary Bubel, nazwa pewnie wzięła się od jakości asfaltu, potem jeszcze przez kolejne stare wsie: Stare Buczyce i Stary Pawłów i dojeżdżamy do następnego bardzo ciekawego miejsca na mapie naszej wyprawy – Janów Podlaski. Zaraz po wjeździe na uwagę zasługuje pięknie odrestaurowany Zamek Biskupi, który obecnie jest hotelem. No ale miejscowość ta kojarzy nam się z jednym – stadnina koni. Żeby tam dotrzeć musieliśmy zjechać z Green Velo i 2km popedałować do wsi Wygoda. Stadnina Koni Janów Podlaski jest najstarszą państwową stadniną koni arabskich. Działa od 1817 roku, ale od lat 50. XX wieku nastąpił jej rozkwit. W 1969 roku zorganizowano pierwszą aukcje koni arabskich i od tamtej pory sprzedano ich za granicę blisko 1000. Rekordową sumę zapłacono za klacz Pepitę – 1,4 miliona euro! Obecnie w 16 stajniach przebywa 295 koni czystej krwi.
W Janowie Podlaskim przy Starym Rynku możemy jeszcze podziwiać barokowy Kościół Św. Trójcy oraz jedną z najstarszych w Polsce stacji benzynowych. Do dzisiaj możemy zobaczyć ręczne dystrybutory paliw z 1928 roku. W Janowie Podlaskim zaczyna się Nadbużański Szlak Rowerowy, który liczy 288km i kończy się w Hrubieszowie. Szlak ten często będzie pojawiał się na naszej trasie, gdyż wielokrotnie przecina się z szlakiem Green Velo, a także są odcinki pokrywające się.
Robimy zakupy na wieczór i ostatnie 17km przejeżdżamy naprawdę mocnym tempem do Pratulina, gdzie kończymy dzień. Pratulin słynie z Sanktuarium Błogosławionych Męczenników Podlaskich, na terenie którego znajdują się naturalnej wielkości rzeźby w białych kapliczkach tworzące stacje drogi krzyżowej.
Wszystkie noclegi organizował Krakowiak, ten w Pratulinie był zdecydowanie najlepszy! Do dyspozycji mieliśmy cały dom, na zewnątrz miejsce na ognisko, duża altana i to wszystko tuż przy Bugu. Rewelacyjne miejsce, które dodatkowo ma rekomendacje „Miejsce Przyjazne Rowerzystom” na Wschodnim Szlaku Rowerowym Green Velo. Ośrodek Bużysko
Przejechaliśmy 137km po trzech województwach! Dzień był bardzo ciekawy, zobaczyliśmy rewelacyjne miejsca, z których na największą uwagę zasługują Święta Góra Grabarka, Kopalnia Kredy w Mielniku i Stadnina Koni w Janowie Podlaskim, a także cerkwie w Kleszczelach i Rogaczach. Ciekawym doświadczeniem była też przeprawa promem rzecznym przez Bug, ale najbardziej zapamiętana przez nas zostanie jazda przez las w strugach deszczu…
DZIEŃ 3: Wzdłuż Bugu… wzdłuż wojewódzkiej asfaltówki…
135km, Pratulin – Wola Uhruska
Trzeci dzień wyprawy po Green Velo zaczyna się czyszczeniem rowerów i smarowaniem łańcuchów. Szkoda było tak szybko opuszczać to miejsce, chętnie by się tutaj dłużej pobiesiadowało, ale cel tego dnia był jasny: Wola Uhruska, czyli minimum 135km jazdy! Już po kilku kilometrach zatrzymujemy się przy Pomniku Czołgu Radzieckiego, gdzie spędzamy kilka dobrych chwil na robieniu fotek.
Zjeżdżamy z drogi 698 i jedziemy drogami asfaltowymi w towarzystwie rzeki Krzny. Po ostrych opadach z poprzedniego tygodnia poziom rzeki jest bardzo wysoki i gdzieniegdzie woda pozalewała okoliczne tereny, ale jak się później okazało to tylko łąki. Ludziom nie opłaca się tutaj uprawiać ziemi, bo dostają z Unii olbrzymie dofinansowania do łąki. Jak pochwalił się mieszkaniec jednej z wsi: 3000 zł na rok za hektar łąki. Gość miał 20 hektarów! Trochę pogadaliśmy z tubylcem, opowiadał nam też o karach za wędkowanie bez karty wędkarskiej, o najwyższym poziomie wody w Krznie, a jak powiedzieliśmy skąd jesteśmy odpowiedział: „Łoooo trójkąt bermudzki!”
Drogą rowerową wjeżdżamy do Terespola z nadzieją, że uda nam się zjeść coś ciepłego. Niestety, musimy obejść się smakiem. Postanowiliśmy, że na najbliższym MORze zjemy wcześniej zakupione zapasy. No i tak jechaliśmy i jechaliśmy drogą 816, ale greenvelowskich altanek nie było, więc po 15km zatrzymaliśmy się i posiedzieliśmy na poboczu drogi jedząc smakołyki. Jeszcze nie byliśmy aż tak głodni i mogliśmy spokojnie dojechać do wygodniejszego miejsca żeby zjeść, ale okoliczności przyrody były tak wspaniałe, że z przyjemnością się tam zrelaksowaliśmy. Piękny krajobraz, Bug, bociany i asfaltowa, równa droga z bardzo, bardzo małym ruchem samochodowym. To wszystko sprawia, że odcinek z wsi Żuki do Okczyna jest chyba najpiękniejszym i najprzyjemniejszym odcinkiem podczas tegorocznej wyprawy.
Wracamy na drogę wojewódzką i docieramy nią do miejscowości Kodeń, która słynie z Kalwarii Kodeńskiej znajdującej się na terenie dawnej rezydencji rodu Sopiehów. Obecnie miejsce wraz z ze znajdującym się tu kościołem pw św. Ducha, martyrologium, piwnicami zamkowymi, zbrojownią i ogrodem zielnym stanowi kompleks religijny, do którego przyjeżdżają pielgrzymi z całej Polski. A my rozkładamy się w Jadłodajni u Oblatów zaraz obok Sanktuarium i zamawiamy ciepły posiłek. Mieliśmy 55km w nogach, więc czas na dłuższy odpoczynek.
Wrzucamy tyłki na siodełka i ruszamy dalej cały czas tą samą drogą, która będzie nam towarzyszyła przez kolejnych kilkadziesiąt kilometrów. Po drodze mijamy znak informujący o Klasztorze Św. Onufrego w pobliżu. Podobno jest piękny, ale niestety musieliśmy odpuścić, bo do i tak sporego dystansu, doszłyby nam kolejne 5km. We wsi Sławatycze znów mamy zderzenie dwóch religii po prawej stronie drogi olbrzymi kościół z pomnikiem papieża Jana Pawła II, a po lewej stronie olbrzymia cerkiew prawosławna. Spotykamy się z tym już po raz kolejny podczas tej wyprawy – to normalny widok tutaj.
Rozpoczyna się droga rowerowa, która trochę uprzyjemnia nam jazdę. Nagle dzieje się coś niesamowitego! Warszawiak zatrzymuje się i robi sobie zdjęcie przy zielonej tablicy z nazwą wsi. Na tablicy widnieje napis Hanna… Warszawiak zdradza, że tak będzie miała na imię jego córeczka, która niebawem ma przyjść na świat! Fotka od razu leci do jego żony… No nie spodziewałem się, że z niego taki romantyk!
W Hannie gościmy na dłużej, bo zaczyna kropić i jest MOR! Wreszcie! Robimy ciepłą herbatę, oglądamy filmiki w Internecie z debilami w roli głównej – jest śmiesznie! Kilka kilometrów za Hanną mamy kolejny MOR. Ogólnie bardzo mało ich na lubelskim odcinku, a tu dwa w małej odległości. Do tego jeszcze wieża obserwacyjna obok, więc musieliśmy zatrzymać się chociaż na chwilę i wspiąć na górę, żeby zobaczyć okolicę.
Wjeżdżamy do Różanki. Przed wyprawą przeczytałem o Zespole Pałacowym w Różance, ale nie jest on na szlaku Green Velo, więc trzeba było nieco zboczyć. Pałac został wzniesiony w XVIII wieku, ale w trakcie I Wojny Światowej został zniszczony i już go nie odbudowano. Obecnie są to grożące zawaleniem ruiny, a szkoda, bo mogłoby to być piękne miejsce.
Droga 816 doprowadza nas wreszcie do Włodawy. Tam przejeżdżamy obok Parku Miejskiego, w którym znajduje się Pomnik Sapera i tablica informująca o Cmentarzu Żydowskim, który powstał w XVIII wieku, ale został zniszczony przez Niemców podczas II Wojny Światowej. Za Włodawą przejeżdżamy obok Jeziora Białego, które jest doskonałym miejscem do uprawiania wędkarstwa. Znajdują się tutaj także ośrodki wypoczynkowe i pola namiotowe, czyli dobra miejscówka na nocleg w namiocie.
Wjeżdżamy na dziurawe asfaltowe drogi Sobiborskiego Parku Narodowego. W tych lasach w latach 1942-1943 znajdował się niemiecki nazistowski obóz zagłady. Zamordowanych zostało tutaj ponad 170 tysięcy Żydów. 14 października 1943 roku zorganizowane zostało powstanie, dzięki któremu z obozu zbiegło ok. 300 osób, a ponad 50 z nich doczekało końca II Wojny Światowej. Obecnie trwa budowa muzeum.
Za torami kolejowymi jedziemy fatalną drogą! Dziura na dziurze, więc ślimaczym tempem i slalomem dojeżdżamy do drogi 816, gdzie wreszcie pod kołami możemy poczuć dobry, równy asfalt, który doprowadza nas wzdłuż granicy z Ukrainą do Woli Uhruskiej. Tam czeka na nas ostatni nocleg tej wyprawy – Ośrodek Wypoczynkowy Pompka. Po dwóch kolacjach z kiełbasą na ogniu tym razem szalejemy i idziemy na pizze, ale nie byle jaką pizze! Ta miała 57cm średnicy – bierzemy dwie! Potem jeszcze Krakowiak wyjął karty i rozegraliśmy kilka partyjek w makao przy piwku! Fajny wieczór!
Kolejny wymagający fizycznie dzień, do planowanych 135 doszły jeszcze 2km. Trasa okazała się dość monotonna. Praktycznie cały czas asfaltem wzdłuż dróg wojewódzkich, ale oczywiście znalazły się ciekawe i bardzo ciekawe miejsca po drodze. Ciekawe to Pomnik Czołgu Radzieckiego, Zespół Pałacowy w Różance i Kalwaria Kodeńska, a bardzo ciekawe to oczywiście były obóz zagłady Sobibór. Na minus niestety MORy, a właściwie ich brak przez długie odcinki.
DZIEŃ 4: Rozstania i pogodowy miszmasz!
111km, Wola Uhruska – Lublin
Rozpoczynamy ostatni dzień, ale nie dla wszystkich taki sam. Warszawiak czterodniową wyprawę zakończy w Chełmie. Tam przed 12:00 wsiądzie w pociąg do Lublina i przed 14:00 przesiądzie się w pociąg do Warszawy. Ważne spotkanie o 16:00 w Warszawie uniemożliwiło mu przejechanie całego ostatniego odcinka z nami, ale nic na Green Velo nie opuścił. My wiedzieliśmy o tym już wcześniej i kilka dni przed wyprawą planowaliśmy dużo wcześniej wstać i ostro pedałować do Lublina żeby być na 13:00. Byłoby to trudne, bo to przecież ponad 100km jazdy! Forma fizyczna, rozsądek oraz prognoza pogody – trzy czynniki, które pomogły Warszawiakowi zdecydować, że kończy w Chełmie.
Wstaliśmy jak zawsze, zbieraliśmy się jak zawsze, ale tym którym poganiał był, jak nigdy – Warszawiak! Pamiętacie, że wieczorem jedliśmy pizze… Pamiętacie, że miała ona 57cm średnicy… Pamiętacie, że były takie dwie… więc domyślacie się, że każdemu z rana było ciężej niż zwykle. Prawie każdemu! Krakowiak nie pogardził jeszcze dwoma kawałkami z rana! No mistrz!
No dobra wystartowaliśmy o 9:00 i spokojnie, równym tempem, drogami asfaltowymi kierowaliśmy się do Chełma. Po drodze wioski, sporo lasów i spotkaliśmy też dwie Panie około sześćdziesiątki z sakwami, które o sobie mówią: “Świeżynki, ale nieco starsze“. Zaimponowały nam, bo wybrały się na wyprawę z Białegostoku do Przemyśla, czyli ponad 700km! Spotykałem mężczyzn w tym wieku z sakwami, spotykałem pary, ale nigdy nie spotkałem dwóch kobiet z sakwami w tym wieku pokonujących taki dystans! Świetnie! Jak mi się spodobały te babeczki! Jechały dziennie ok. 70km, więc zaproponowałem Warszawiakowi żeby wziął numer telefonu i na następną wyprawę pojechał z nimi, bo po 70km ta maruda jęczy niemiłosiernie! Jest twardy – nie chciał!
Pogoda tego dnia nie rozpieszczała nas. Było zimno, poniżej 10 stopni, brak słońca i wiatr, co sprawiało, że temperatura odczuwalna była jeszcze niższa. Jak to Krakowiak stwierdził: “Jest tak zimno, że nawet psom się nie chce szczekać!” Wiatr wiał z zachodu na wschód, także wiedzieliśmy, że dojazd do Lublina może być ciężki!
Po 30km zobaczyliśmy zieloną tabliczkę – Chełm. Drogami rowerowymi dojechaliśmy do centrum. Czas był dobry, więc ogrzaliśmy się i wzmocniliśmy w restauracji KFC. Kilka minut po 11:00 trzeba było się zbierać. Ponakładaliśmy na siebie te wszystkie warstwy ubrań, rękawiczki, czapkę i nadszedł ten moment – rozdzielamy się. Przybiliśmy sobie piątkę i ruszyliśmy, ja z Krakowiakiem rowerami na Lublin, a Warszawiak rowerem na pociąg do Lublina.
We dwójkę opuszczamy Green Velo i ruchliwymi ulicami wyjeżdżamy z Chełma. Z miasta wyjeżdżamy drogą rowerową wzdłuż drogi krajowej nr 12, ale jedziemy nią 2,5km, a potem 4,5km obok samochodów osobowych i tirów jadących ponad 100km/h. Na szczęście jest tam szerokie pobocze, więc mogliśmy czuć się nieco bezpieczniej.
We wsi Stołpie mijamy średniowieczną wieżę, która miała strzec miasta przed nieprzyjacielem i za nią skręcamy w lewo. Tereny, przez które przejeżdżamy bardzo mocno przypominają nam dojazd z Olsztyna do Bartoszyc. Jest bardzo dużo zieleni, a także piękne, żółte pola rzepaku, które jakże często towarzyszyły nam podczas zeszłorocznej wyprawy po Green Velo. Nawet pogoda się poprawiła, bo chmury gdzieś uciekły i odkryły błękit nieba. Zrobiło się naprawdę przyjemnie, a do tego asfalt pod kołami był równiutki jak stół. Dojechaliśmy tak do Pawłowa, minęliśmy Izbę Bednarską, w której można było dowiedzieć się więcej o wyrobie beczek, zrobiliśmy zakupy i wtedy zorientowaliśmy się, że nadchodzi coś złego, coś bardzo złego. Pada z nieba śnieg, co prawda bardzo delikatny, ale śnieg! Jak to przecież świeci słońce!
Po chwili błyskawicznie zbierały się nad nami czarne chmury, które opanowywały całe niebo. Wiedzieliśmy, że zaraz zacznie mocno padać. Chmury były naprawdę nieciekawe i zmagał się silny wiatr! We wsi Krasne postanowiliśmy przeczekać, tym bardziej, że znaleźliśmy mega dużą altanę. Spędziliśmy tam prawie godzinę, czekając aż całkowicie przestanie padać. Nie przestało, ale już tylko kropiło, więc ruszyliśmy dalej. Pokręciliśmy tylko kilka kilometrów i znów musieliśmy się schować, tym razem pod zadaszeniem peronu. Mieliśmy dobry czas i bardzo nie chcieliśmy zmoknąć, więc pozwoliliśmy sobie na takie przestoje. Do trzeciego przymusowego przeczekania zmusił nas śnieg. Zaczęło mocno zacinać, oczywiście prosto w twarz. No zima w maju!
W lasach i na polnych dróżkach było nieciekawie po deszczu, więc zrezygnowaliśmy z jazdy wcześniej ustaloną trasą i układaliśmy ją na bieżąco. Jechaliśmy cały czas drogami asfaltowymi, ale przed torami w Wólce Kańskiej mieliśmy zagwozdkę… Wjeżdżamy do lasu i jedziemy skrótem, czy jedziemy prosto asfaltem. Krakowiak zdecydował – w las! Nie było tam fajnie, nie było też nie fajnie, ale za lasem było super, a właściwie widok meandrującego Wieprza był super! … ale to brzmi! Decyzja więc okazała się dobra!
Przejeżdżamy przez Oleśniki i Trawniki, gdzie zobaczyć mogliśmy zabytkowy cmentarz z okresu I Wojny Światowej. Deszcz nie wraca, a nawet zaczęło się przejaśniać! Wyszło słońce i znów zrobiło się ładnie, więc trzeba zrzucić kilka ciuchów.
Wracamy na ruchliwą drogę krajową nr 12 i jedziemy nią jeszcze 6km. Nasza droga zmienia się w ekspresówkę, więc trzeba zjechać. Jechaliśmy drogą serwisową, czyli spoko, bo bez aut, potem zmieniliśmy stronę i samochody niestety pojawiły się w liczbie sporej. Miał to być spokojny, ostatni odcinek naszej wyprawy. Okazał się jednak najtrudniejszym i najbardziej męczącym. Teren był bardzo falisty, więc był podjazd i zaraz zjazd, czyli niby fajnie, ale nie podczas takiego wiatru. Wiało okropnie i to prosto w twarz! Wiało tak bardzo, że nawet na zjazdach trzeba było pedałować żeby nie stanąć! Oboje straciliśmy tam dużo sił, ale udało się, wjechaliśmy do Lublina!
Planowaliśmy tu być dużo wcześniej żeby mieć więcej czasu na zwiedzanie Muzeum na Majdanku. Liczne przerwy i wolne tempo spowodowane warunkami atmosferycznymi sprawiły, że nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Obóz powstał w lipcu 1941 roku i początkowo miało się tam mieścić 20-25 tysięcy więźniów, ale w następnym roku zaplanowano jego rozbudowę do 150 tysięcy ludzi. Miał stać się największym obozem w okupowanej Europie, jednak tak się nie stało. Trudności gospodarcze i niepowodzenia na froncie wschodnim sprawiły, że planów nie zrealizowano. Część dla więźniów, czyli 5 drewnianych baraków mieszkalnych, była prymitywna, przepełniona, pozbawiona podstawowych urządzeń sanitarnych. Do tego głód, strach, katorżnicza praca i choroby. Zginęło tutaj blisko 80 tysięcy osób. Obóz istniał do lipca 1944 roku i przetrzymywano tam więźniów z prawie 30 państw.
Dojechaliśmy do dworca, gdzie czekał na nas już pociąg. Niestety zabrakło przedziału rowerowego, więc musieliśmy ustawić rowery w przejściu, co nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Obijane przez pasażerów, którzy chcą dostać się do toalety, obijany przez wchodzących i wychodzących z pociągu… No lipa, ale co zrobić! Pakujemy się do przedziału i żegnamy się ze wschodnią Polską.
Ostatni dzień wyprawy raczej nie należał do łatwych ani bardzo przyjemnych, a to wszystko przez pogodę. Było wszystko! Słońce, burza, deszcz, śnieg i wiatr. Ten ostatni chyba najbardziej dał nam popalić zwłaszcza na ostatniej prostej do Lublina. Po Green Velo przejechaliśmy tego dnia tylko lekko ponad 30km i było raczej monotonnie. Także w Chełmie szlak nie prowadził obok największych atrakcji miasta. Ciekawiej zrobiło się jadąc z Chełma do Lublina, a to za sprawą pięknych widoków z polami rzepaku w roli głównej. Główną atrakcją dnia miało być zwiedzanie Majdanka. Czas jednak na to nie pozwolił, więc trzeba będzie jeszcze tutaj wrócić. Przejechaliśmy 114km.
PODSUMOWANIE
Green Velo… obecnie najpopularniejszy szlak rowerowy w Polsce. Olbrzymie pieniądze na promocję zrobiły swoje, ale dlaczego najwięcej rowerzystów z sakwami spotkaliśmy w okolicach Białegostoku? No bo do Białegostoku najłatwiej dojechać. Znów borykamy się z problemem drugiego miasta. Szkoda, że nie ma nitki łączącej główny szlak Green Velo z Olsztynem czy z Lublinem. To jest dla mnie największy minus Green Velo!
Jeżeli chodzi o sam szlak to tegoroczna trasa była mniej zróżnicowana niż zeszłoroczna z Olsztyna do Białegostoku. Długie, proste odcinki wzdłuż dróg wojewódzkich były dość monotonne. W województwie warmińsko-mazurskim i podlaskim częściej zjeżdżało się na małe szutrowe, leśne lub polne dróżki, natomiast w lubelskim, przynajmniej od północy do Chełma, głównie jechaliśmy drogami asfaltowymi. Podczas tej wyprawy zbyt często trafialiśmy na odcinki o zbyt słabej jakości – sporo dziur i łat, które wymuszały częstsze spoglądanie pod koła niż oglądanie pięknych widoków.
No właśnie! Co z walorami przyrodniczymi? Piękne zielone krajobrazy tworzone przez kolejno: Park Krajobrazowy Puszczy Knyszyńskiej, Białowieski Park Narodowy, Dolinę Bugu, Sobiborski Park Krajobrazowy, a także rzeki Bug, Krzna i Wieprz podczas dojazdu do Lublina.
Wschodnia Polska to nie tylko przyroda. Zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc związanych z historią: obozy zagłady w Sobiborze i na Majdanku oraz pomniki upamiętniające ważne wydarzenia z okresu wojny. Co się jednak rzuca najbardziej w oczy? Cerkwie! W Polsce prawosławie stanowi najliczniejszą mniejszość wyznaniową – ok. pół miliona ludzi, z czego najwięcej, bo ok. 200 tysięcy zamieszkuje Podlasie. W Białymstoku co piąty mieszkaniec jest wyznawcą prawosławia! Jadąc szlakiem Green Velo co rusz przejeżdżaliśmy obok cerkwi, często znajdowały się one naprzeciwko kościoła katolickiego, co doskonale pokazuje podział wyznaniowy. Największe wrażenie na nas robiły te małe, drewniane i kolorowe cerkwie we wsiach, np. w Rogaczach oraz „prawosławna Jasna Góra”, czyli Święta Góra Grabarka, którą odwiedzają pielgrzymi z całej Polski.
No i jeszcze kilka słów o oznakowaniu i infrastrukturze na szlaku. Pomarańczowe, jednolite tabliczki Green Velo nie pozwalają zabłądzić, no może poza kilkoma miejscami, ale jest ich naprawdę bardzo mało. Są tablice kierunkowe oraz informujące o: MORach, nachyleniu drogi, skrzyżowaniu z innymi szlakami rowerowymi oraz o odległościach do kolejnych miejsc. A co z MORami, które tak bardzo chwaliłem podczas wyprawy po warmińsko-mazurskim i podlaskim (do Białegostoku) odcinku Green Velo? Od Białegostoku MORów było dużo, co chwilę jakiś mijaliśmy i były zadbane. Dużo gorzej jest w lubelskim – jest ich niestety dużo mniej, przynajmniej do Chełma.
Podsumowując wyprawę było super! Kolejny odcinek, na który warto się wybrać, ale jednak bardziej spektakularna i ciekawsza była wyprawa z Olsztyna do Białegostoku. Była przede wszystkim bardziej zróżnicowana. A co z moimi kompanami? Krakowiaka opuścił pech! Co prawda rozleciała mu się tylna lampka już w Krakowie, ale to pestka z zeszłorocznymi problemami. Warszawiakowi zdarzało się pomarudzić, nie było to takie marudzenie jak rok temu, bo nie było podjazdów, ale dystans był mocny, więc trochę mu się nie dziwię!