Rowerem ze Śląska nad morze przez trzy kraje! Cz.1
Relacji z 8-dniowej wyprawy rowerowej ze Śląska nad morze. Żeby nie było tak prosto to postanowiłem pojechać przez 3 kraje! W pierwszej części opisuję odcinek ze Śląska przez Sudety do Czech. Piękna przygoda!
Pierwsza część wyprawy nad morze
Start: Mysłowice
Meta: Świnoujście
Odległość: 1075km
Czas: 8 dni
MAPA
Pobierz ślad wyprawy: GPX | KML | RAR
Pobierz ślad szlaku wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej: GPX | KML | RAR
Przydał Ci się artykuł? Skorzystałeś z pliku GPX? Możesz za to podziękować stawiając mi kawę :)
blok reklamowyWSTĘP
Rowerem do Świnoujścia miałem już plan jechać w poprzednim roku. Jakoś to wszystko tak się poukładało, a właściwie się nie poukładało, że nie pojechałem. Wszystko było przygotowane: wyznaczona trasa, skompletowany sprzęt, ale nie udało się wygospodarować tygodnia wolnego. Rozpoczął się rok 2018 i nagle ze wszystkich stron trafiają do mnie pytania: „Jakie plany rowerowe na ten rok?”. No to mówię to samo co w roku poprzednim: „Chcę jechać do Świnoujścia…”, odpowiadają: „Acha! Czyli to co planowałeś w tamtym roku?”. Takie dialogi pojawiały się kilkunastokrotnie, a ja za każdym razem w myślach powtarzałem sobie, że w tym roku muszę to zrobić! Nie dopuszczą do tego, żeby to zdanie powtarzać trzeci rok z rzędu… Zrobię to!
ORGANIZACJA
Jednym z najważniejszych założeń tej wyprawy było to, że ma to nie być zwykły wyjazd nad morze. Zresztą taki już miałem 2 lata temu, kiedy pojechałem z domu na Hel. Ten wyjazd miał być zaskakujący jeśli chodzi o wybór trasy. Wymyśliłem sobie, że pojadę do Świnoujścia przez trzy kraje, przy okazji zaliczając przejazd szlakiem rowerowym wzdłuż Nysy Łużyckiej i Odry. Szlak ten zaczyna się w Czechach, a potem wzdłuż granicy polsko-niemieckiej (po niemieckiej stronie) prowadzi aż do Bałtyku. Chciałem zobaczyć jak w Niemczech, czyli w kraju o zdecydowanie lepszej infrastrukturze rowerowej niż u nas, wyglądają szlaki rowerowe wzdłuż rzek, żeby potem porównać sobie to do planowanego przejazdu bardzo chwaloną Wiślaną Trasą Rowerową w województwie małopolskim.
Kolejna sprawa to noclegi. Zdecydowałem, że będę nocował pod namiotem na dziko lub na kempingach. Jednak po chwili nadchodzi myśl: „Damian! Przecież nie starczy Ci prądu!”. Dwa telefony: jeden do kontaktu ze światem, drugi do nawigacji oraz rejestrowania trasy i do tego aparat fotograficzny. Niby nie jest to dużo, ale mój telefon z włączonym GPSem wymagał dwukrotnego naładowania podczas dnia. Oczywiście wiozłem ze sobą powerbanki, ale ich łączna pojemność ok. 20000 mAh wystarczała na 3 dni. Zdecydowałem więc, że trzeci nocleg będzie pod dachem w cywilizowanych warunkach. Naładuję wszystko co mam na 100% i przy okazji wypiorę sobie koszulki. Tak, to będzie optymalne rozwiązanie. Rezerwuję na Bookingu!
A przy okazji… Jeśli planujesz rezerwację noclegu przez Booking, proszę zrób to przez ten LINK. Z każdej rezerwacji dostanę drobną prowizję, którą będę mógł przeznaczyć na rowerowe podróże i rozwój bloga.
Przed moimi kilkudniowymi wyprawami rowerowymi zawsze szukam sobie wstępnego miejsca na biwak. Sposób na to mam taki, że wchodzę na Google StreetView i oglądam okolicę. Nie zawsze się to sprawdza, ale przynajmniej mam jakąś wstępną miejscówkę. Niespodziewanie pojawił się problem – w Niemczech nie ma StreetView! Szok! Radzę sobie dzięki satelicie, no jakiś plan jest… Poza tym zaznaczam na mapie kilka kempingów.
DZIEŃ 1: Przez śląskie lasy do opolskich miasteczek
143km, Mysłowice – Łącznik
Nadszedł ten dzień! 26. maja 2018 roku… Dzień, w którym mam rozpocząć realizację mojego kolejnego rowerowego celu! Jestem dobrze przygotowany fizycznie, organizacyjnie, sprzętowo oraz co najważniejsze, mam niesamowitą motywację! Ruszam! Jadę nad polskie morze…
Uwielbiam jeździć po śląskim, uwielbiam te trasy, które właśnie przemierzałem, ale podczas tej wyprawy chciałem zdobywać, chciałem odkrywać nowe miejsca, chciałem jechać po drogach, po których jeszcze nigdy nie jeździłem, więc te śląskie atrakcje turystyczne nie robiły na mnie takiego wrażenia jak zwykle. A przecież to nie byle jakie atrakcje! Przejeżdżałem przez Giszowiec, mijałem Zamek w Chudowie, a także leżący na Szlaku Architektury Drewnianej Kościół Piotra i Pawła w Paniowach. Są to miejsca, przy których jeżdżąc po Śląsku zawsze się na dłużej zatrzymuje, ale nie tego dnia! Tego dnia niosło mnie do przodu.
Sporą część mojego śląskiego odcinka stanowiły lasy, w końcu przejeżdżałem przez Katowice a to jedno z najbardziej, a może nawet najbardziej zielone miasto w Polsce. Na początku przemierzałem Lasy Murckowskie, potem Panewnickie, a śląskie opuściłem jadąc przez niesamowity Park Krajobrazowy „Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich”. Ludzie mówią, że Śląsk jest szary i ponury – jak bardzo się mylą!
Druga część pierwszego dnia wyprawy nad morze to województwo opolskie, nawet nie zauważyłem kiedy do niego wjechałem, bo granicę minąłem w lesie, ale po podwójnych tablicach miejscowości (pod polską nazwą jest jeszcze niemiecka) zorientowałem się błyskawicznie. W Dziergowicach w oko mi wpadł bardzo ładny neogotycki Kościół św. Anny z 1906 roku, a przy nim zabytkowy cmentarz wraz z kaplicą z 1794 roku.
Minąłem Odrę, czyli rzekę, która będzie mi towarzyszyła jeszcze od 6 dnia wyprawy i dotarłem do Kędzierzyna-Koźla, a właściwie do Koźla, które przed 1975 roku było odrębnym miastem. Mało tego – było jednym z najstarszych śląskich miast. Jego historia sięga średniowiecza, wtedy to prawdopodobnie Mieszko I zbudował gród na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Dziś Koźle jest dzielnicą miasta, która zachwyca zabytkami historycznymi: Stare Miasto, gotycki Kościół św. Zygmunta i św. Jadwigi Śląskiej, a także Zespół Zamkowy wzniesiony na przełomie XIII i XIV wieku na niewielkim wzgórzu. Miałem pecha, bo tego dnia na Rynku odbywały się Targi Książki, więc nie mogłem go zobaczyć w pełnej klasie, ale chociaż o kozielskich legendach poczytałem.
Ledwo co wyjechałem z Kędzierzyna-Koźla i znów trafiam do fantastycznego miejsca. W Większycach zatrzymałem się przy neogotyckim pałacu z 1871 roku. Obecnie mieści się tutaj restauracja, nawet przez chwilę przechodzi mi przez myśl, żeby zatrzymać się na obiedzie, ale zaraz… taki spocony i brudny do pałacu?! Nieee.
Przez pola pełne maków dojechałem do Głogówka. Miasto, o którym słyszałem bardzo dużo najróżniejszych opowieści, bo stąd pochodzi mój współlokator ze studiów, ale nigdy tu nie byłem, dlatego podczas układania trasy to był jeden z punktów pośrednich. Głogówek, a właściwie jego Stare Miasto zachwyciło mnie niesamowicie! Tyle zabytków na tak małej przestrzeni… Za zabytkową bramą wjazdową mogłem podziwiać Zamek Oppersdorffów, basztę strażniczo-więzienną, Kościół św. Bartłomieja, Klasztor Franciszkanów, a także Rynek z późnorenesansowym Ratuszem Miejskim i dziesiątki przepięknych kamienic. Świetne miejsce, dlatego zrobiłem sobie tutaj godzinną przerwę na obiad i odpoczynek. W końcu już 120km za mną.
Na koniec pierwszego dnia zahaczyłem jeszcze o Zamek w Mosznej. Nie robi już na mnie takiego wrażenia jakie zrobił Głogówek, ale to tylko dlatego, że byłem tutaj kilkukrotnie i doskonale znam to miejsce. Jeśli jednak ktoś z Was nie był to pozycja obowiązkowa!
Zgodnie z wcześniejszymi planami za Moszną rozpocząłem szukanie miejsca na biwak. Po sprawdzeniu okolic na Google Street View myślałem, że uda się rozbić na pobliskich polach. W praktyce jednak ten pomysł nie okazał się najlepszy, więc szukałem dalej. Jakoś dziwnym trafem, zbaczając nieco z planowanej trasy, dotarłem na plażę nad jeziorkiem. Już się chciałem rozbijać, ale zobaczyłem informację, że to teren prywatny i na dodatek monitorowany. Okazało się, że plaża należy do pobliskiej restauracji, w której udało mi się dorwać szefa. Rozbicie namiotu na plaży niestety okazało się niemożliwe ze względu na urzędującego tam w nocy stróża z psem. Szef jednak zgodził się, żebym rozbił się przy drodze polnej tuż za plażą. Mi pasowało, od plaży oddzielał mnie tylko niewysoki wał/nasyp, który odgradzał mnie od psa, ale dla mnie nie stanowił żadnego problemu żeby dostać się do jeziora, w którym mogłem popływać, a przy okazji schłodzić się i zrzucić kilogramy soli po upalnym dniu.
DZIEŃ 2: Wzdłuż jezior i przez Góry Sowie
120km, Łącznik – Jugów
Noc okazała się spokojna, wczoraj szybko padłem, więc dopiero rano dowiaduję się, że Real po raz trzeci z rzędu wygrał piłkarską Ligę Mistrzów – kiepskie info z rana!
Zwinąłem biwak i o 8:30 ruszyłem w dalszą drogę. Była niedziela, ruch na drodze znikomy, ludzi spotkać było można tylko przy kościołach. Prawdziwie sielankowa jazda po płaskim terenie wzdłuż pół i łąk w towarzystwie śpiewających ptaków. Niesamowity relaks! Nawet nękające mnie zwykle drugiego dnia promieniowanie od siodełka było nieodczuwalne! No bajka!
Po 35-kilometrach takiej jazdy dotarłem do Nysy, która do 2002 roku słynęła z produkcji samochodów dostawczych. Ja do starej fabryki nie zajrzałem, ale po Starym Mieście pokręciłem się z przyjemnością. Oczywiście największe wrażenie zrobiła Bazylika św. Jakuba Starszego i św. Agnieszki wraz z dzwonnicą. Zwróćcie uwagę na jej dach – to jeden z najbardziej spadzistych dachów w Europie! Poza tym na Starówce przejeżdżałem obok Fontanny Trytona, Wieży Bramy Wrocławskiej, Wieży Bramy Ziębickiej, a także Bastionu św. Jadwigi i Pięknej Studni, do której wrzuciłem grosik, obiecując że jeszcze kiedyś się tutaj pojawię.
Przejeżdżając mostem nad Nysą Kłodzką opuściłem starą część miasta i kieruję się w stronę Jeziora Nyskiego. Wraz ze sporą liczbą rekreacyjnie kręcących rowerzystów pojechałem wzdłuż zapory, aby po chwili dotrzeć na plażę, gdzie tego upalnego, niedzielnego popołudnia na słońcu wygrzewało się mnóstwo ludzi. Wzdłuż plaży domki wczasowe i pensjonaty, kemping a także restauracje i sklepy. Jadąc dalej trafiam jeszcze na centrum sportów wodnych i na kolejny kemping z naprawdę sporą ilością namiotów!
Jedząc obiad w klimatycznej knajpce nad jeziorem zacząłem się zastanawiać czy wybrać szybszą i w niedzielę pewnie nie tak ruchliwą jak w tygodniu drogę krajową nr 46, czy może zmienić trasę na małą dróżką biegnącą bliżej jeziora. Zwykle wolę więcej przyrody niż równą nawierzchnię dlatego zmieniam. Polną drogą między kłosami żyta jadę przez tą strefę ciszy, którą po tych wrzaskach z plaży odczuwało się jeszcze mocniej… ale fajny odcinek!
Otmuchów to stare, średniowieczne miasto, w którym koniecznie trzeba pokręcić się po Rynku, w którego centralnej części stoi zabytkowy renesansowy Ratusz. W pobliżu znajduje się Zamek Biskupi, do którego możemy się dostać wchodząc końskimi schodami oraz Kościół pw. św. Mikołaja i św. Franciszka Ksawerego. Małe, ale bardzo ciekawe miasteczko, które poza swoimi zabytkami, podobnie jak Nysa, ma dostęp do jeziora. Jezioro Otmuchowskie także jest sztucznym zbiornikiem retencyjnym, ale sporo starszym od Jeziora Nyskiego. Posiada też mniej rozbudowaną bazę wypoczynkowo-rekreacyjną, jednak znajdziecie tutaj nocleg pod dachem lub miejsce na namiot.
Po 200 kilometrach pedałowania wjechałem na teren województwa dolnośląskiego. Chociaż patrząc na to z historycznego punktu widzenia to na Dolnym Śląsku jestem już od kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu kilometrów, bo część historyków Nysę przyporządkowuje do Górnego Śląska. Przejeżdżałem obok kolejnych zbiorników retencyjnych na Nysie Kłodzkiej – Zalew Paczkowski aż w końcu dojechałem do Kamieńca Ząbkowickiego. Szczerze się przyznam, że nigdy nie słyszałem o zabytkach tego miejsca. Nawet podczas planowania wyprawy nie zdawałem sobie sprawy, jak ta wioska jest ciekawa. Owszem, oznaczyłem sobie ją jako ciekawe miejsce na trasie ze względu na znajdujący się tam Zespół Pałacowy z XIX wieku. Pałac Marianny Orańskiej zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Duża prostokątna bryła z czterema wieżami, otoczona murem, w którego narożnikach znajdują się cztery pary okrągłych baszt. Cała budowla znajduje się na wzgórzu i otoczona jest przypałacowym parkiem.
Kamieniec Ząbkowicki to nie tylko pałac, trafiłem tutaj także na Zespół Klasztorny Cystersów, w skład którego oprócz klasztoru, w którym obecnie znajduje się Archiwum Państwowe, wchodzi jeszcze kościół oraz obiekty mieszkalno-gospodarcze. Natrafiłem tutaj także na Europejski Szlak Cystersów ER 8, który w województwie śląskim zahacza o Rudy. Poza tym zaimponował mi jeszcze młody chłopak, który z nogą w gipsie pomykał na swoim starym rowerku – to się nazywa miłość do dwóch kółek!
Płaskie ukształtowanie terenu powoli się kończy. Dojechałem do Gór Bardzkich! Zaczęła się prawdziwa męczarnia, którą sam sobie na szybko stworzyłem. Pamiętając poprzednią zmianę trasy, która wyszła mi na dobre i tym razem chciałem spróbować. Myślę: będą lepsze widoki i przy okazji zobaczę odremontowany wiadukt Sowiogórskiej Kolei Zębatej. Zamiast jechać asfaltówką, jak każdy normalny sakwiarz, ja pojechałem kamienistą, pełną korzeni drogą przez górę Ostróg. Zaraz, zaraz jako to pojechałem! Popchałem! 25 kilogramów bagażu, a nawet więcej, bo chwilę wcześniej uzupełniłem wodę i dzisiaj już ponad 100 km w nogach! No co mnie pokusiło! … i jeszcze ten kwik dzika z krzaków – dobrze, że nie przyszedł się przywitać!
Jak to zwykle bywa podczas takich podjazdów, są też przepiękne widoki, które chociaż w części rekompensują jego trudy. Była jeszcze jedna zaleta – lotniarze, którzy na wschodniej ścianie wzgórza rozpoczynali i kończyli swoje loty.
Dzień się powoli kończył, ja powoli zbliżałem się do Jugowa, w okolicach którego chciałem znaleźć miejsce na biwak, ale miałem spory problem. W niedzielny wieczór na wsiach nie ma otwartych sklepów. Ze zrobionych przed podjazdem 3 litrów zapasów wody, na noc został mi tylko jeden bidon. Zdecydowanie za mało, tym bardziej po takim wysiłku i w takim upale. Z prysznica trzeba było zrezygnować, a każdy łyk wody dozować. A gdzie rozbiłem namiot? Na wzgórzu tuż poza granicą Parku Krajobrazowego Gór Sowich! Niedaleko domów i ulicy, ale ważniejsze od tego czy widzą mnie inni było to co ja widzę…
DZIEŃ 3: Ciężkie podjazdy w polskich Sudetach
110km, Jugów – Szklarska Poręba (Jakuszyce)
Obudziłem się rano z kapciem w gębie, bidon już pusty, więc szybko się zwinąłem i ruszyłem w drogę. Wyjazd o 6:40… raczej mi się to nie zdarza. Na szczęście szybko, bo po 4km trafiłem na sklep. Wody wołam!
Ciężko zaczął się ten dzień. Pierwsze 10km to strome podjazdy, które dały mi się we znaki. Jeszcze nie zdążyłem się dobrze rozgrzać, przyzwyczaić tyłka i „rozkręcić” nóg, a tu od razu w Jugowie pod górę, potem chwila wypłaszczenia i jeszcze bardziej pod górę w Sokolcu. Momentami nie dawałem rady, pchałem, robiłem przerwy, ale nawet nie miałem siły wyciągać aparatu i pstrykać zdjęć.
Drugie 10km to non stop z górki! Wąsko, momentami niebezpiecznie, bo nawiało piasku i bardzo stromo, więc z moim ciężarem bardzo szybko osiągałem prędkość ponad 50km/h. Leciałem jak pocisk, ale często na hamulcu, bo gdyby coś z naprzeciwka wyjechało to byłby niezły dzwon. Gdybym puścił hamulec to pewnie na liczniku podchodziłoby pod 70-kę!
W Głuszycy zrobione zakupy na śniadanie, a na wjeździe do Parku Krajobrazowego Sudetów Wałbrzyskich zrobiłem postój. Jest tam stolik, ławeczka i jak się później okazuje źródło wody pitnej. Co trochę przyjeżdżali tam jacyś tubylcy na rowerach z kilkoma 5-litrowymi baniakami. Najpierw 2 kobietki, które chciały się załapać na śniadanie, potem dziadziuś, który opowiadał o swoim rowerze, o bezprzewodowym liczniku oddanym na reklamację i o spotkaniu z rowerowym podróżnikiem – Januszem Riverą. Na koniec przyjechał jeszcze lokalny rowerzysta, mocno zachwalający rowery elektryczne, o których mówi, że idealnie sprawdzają się w tutejszym górzystym terenie.
Po 60km pedałowania trafiłem do Pisarzowic, gdzie zacząłem podjazd przez Czarnów do Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Z całej wyprawy zdecydowanie najgorzej wspominam właśnie ten odcinek i tu wcale nie chodzi o ten stromy podjazd, a o całą chmurę lecących za mną owadów. W pewnym momencie asfalt się skończył i jakiś kilometr wpychałem rower po wyboistej drodze – myślałem że mnie te małe mendy zjedzą! No to była katorga! Zjazd też nie był przyjemny, bo podskakiwałem na korzeniach i niewiele brakowało do wywrotki. Na szczęście rower to wytrzymał i owady za mną nie nadążyły.
Po tym trudnym i męczącym odcinku postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę na obiad w Kowarach. Swoją drogą to bardzo ciekawe miasteczko, które kiedyś znane było m.in. z produkcji broni palnej i wydobycia rud uranu. Obecnie znajduje się tam Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska a także wiele zabytkowych budynków, czy stary żuraw kolejowy.
Najedzony i z podładowaną baterią ruszam dalej! Krajobraz po lewej stronie wypełniają Karkonosze z najwyższym szczytem Sudetów – Śnieżką. Widoki te już zapowiadają to co się będzie działo na końcowym odcinku dzisiejszego dnia. Powoli już psychicznie nastawiałem się na bardzo ciężką końcówkę, ale póki co mijałem Miłków z odrestaurowanym neobarokowym pałacem i ruinami kościoła ewangelickiego z 1755 roku. Kilka kilometrów dalej w oddali na wzniesieniu wyłania się Zamek Chojnik, z którym związana jest legenda o księżniczce Kunegundzie.
O jej rękę starało się wielu zacnych rycerzy przybywających na zamek, jednakże księżniczka postawiła śmiałkom jeden warunek. Zostanie żoną tego, kto w pełnej zbroi objedzie na swoim wierzchowcu wokół murów zamkowych. Wszyscy wiedzieli, że zadanie to było niemalże niewykonalne z powodu stromych zboczy góry, jednak niejeden rycerz próbował swych sił. Wszyscy ginęli spadając w przepaść, a co mądrzejsi rezygnowali zawczasu. Wiele lat upłynęło i wielu młodzieńców straciło życie, aż na zamku pojawił się rycerz, który od razu spodobał się Kunegundzie. Chciała nawet dla niego zrezygnować ze śmiertelnej próby, ale dumny śmiałek siedząc w siodle podjął wyzwanie. Objechał zamek, a jego koń utrzymał się na urwistym szlaku. Księżniczka pospieszyła mu na powitanie. Ten jednak ani drgnął i odrzekł, iż nie chce wiązać się z Kunegundą, gdyż przez jej okrutny pomysł zginęło tylu niewinnych ludzi. Następnie odjechał, a księżniczka, nie mogąc znieść upokorzenia rzuciła się w górską przepaść. Jeden z rycerzy – ofiar okrutnej księżniczki, nawiedza ponoć zamek pod postacią ducha pojawiającego się pod postacią jeźdźca na koniu.
No i nadszedł ten moment! Wjechałem na drogę krajową nr 3 i rozpocząłem długi, bo prawie 14-kilometrowy podjazd. Było ciężko, ale jechałem! Kręciłem wolno, ale równo! Po lewej stronie rzeka Kamienna i Karkonosze, po prawej stronie Góry Izerskie, a przede mną kolejny zakręt, za którym miałem nadzieję, że się chociaż na trochę wypłaszczy, że będę mógł chociaż pół kilometra przejechać łatwiej… Jak się pewnie domyślacie – łatwiej nie było, ciągle pod górę!
Bardzo nie chciałem się zatrzymywać żeby nie wypaść z rytmu, po prostu nastawiłem się na zdobycie celu jakim były przygraniczne Jakuszyce. Nie podjechałem do wodospadów: Szklarki i Kamieńczyka, nie robiłem zdjęć skałom, nie zdecydowałem się też na pokręcenie po uliczkach Szklarskiej Poręby, ale raz się wyłamałem – zatrzymałem się na 5 minut przy Kruczych Skałach, tak po prostu, żeby mieć jakieś zdjęcie z tego odcinka trasy… Przerwa trochę mnie rozregulowała, ale po chwili zmotywowała mnie starsza turystka spacerująca drogą z dwoma starszymi panami – krzyknęła z podziwem: „Je*any!”. Trochę mnie to rozbawiło, ale też pchnęło do przodu – babcia wie jak zmotywować!
Tego dnia miałem zaplanowany nocleg w hotelu Biathlon w Jakuszycach, tuż przy granicy z Czechami. Czemu nie namiot? Po pierwsze i najważniejsze: kończył mi się prąd! Moje powerbanki, baterie w telefonie i aparacie były niemal puste, sprzęty nie pociągnęłyby następnego dnia. Przy okazji zrobiłem sobie pranie, a potem krótki spacer, żeby rozruszać inne mięśnie.
Nocleg: Hotel Biathlon Sport & Resort
To nie jest koniec! Przejdź do drugiej części…